1 grudnia 2024

loader

Historia porażki węgierskiej opozycji

(Budapeste – Hungria, 17/02/2022) Encontro ampliado com o Primeiro-Ministro da Hungria, Viktor Mihály Orbán. Foto: Alan Santos/PR

Miał być wielki test dla polskiej opozycji. Jedna lista, dwie listy, a może wszyscy osobno? Miały być historyczne wybory, które przełamią dominację Viktora Orbana. Po wybuchu wojny w Ukrainie ich stawka tylko wzrosła. Wybory rzeczywiście okazały się być historyczne. Ale w innym wymiarze, niż spodziewano się nad Wisłą, przynajmniej w kręgach opozycyjnych. Fidesz odniósł druzgoczące zwycięstwo kolejny raz zapewniając sobie większość konstytucyjną.

Od 2010 roku Viktor Orban trzyma Węgry twardą ręką, dzięki posiadanej większości konstytucyjnej. W tym czasie Węgry otrzymały nową konstytucję, ordynację wyborczą i 317 ustaw organicznych, do których zmiany wymagana jest większość 2/3 głosów w parlamencie. O takiej większości opozycja może pomarzyć. Ale w połowie trzeciej kadencji Fideszu zaczęła marzyć o odsunięciu partii Orbana od władzy. Aby urzeczywistnić ten plan liderzy opozycji postanowili połączyć ogień z wodą i stworzyć 6-partyjną koalicję od niegdyś faszyzującego Jobbiku po socjalistów i zielonych. Aby tego było mało, po wyborach powstanie siódma partia, której powstanie zapowiedział Peter Marki-Zay, kandydat zjednoczonej opozycji na premiera.

Ordynacja rozdała karty

Ale zacznijmy od początku. A w tym przypadku początkiem jest zmiana ordynacji wyborczej. Stratedzy węgierskiej opozycji w poufnych rozmowach mówią wprost: gdybyśmy mieli taką ordynację jak jeszcze w 2010 roku do zjednoczenia opozycji pewnie by nie doszło. Ordynacja narzucona przez Fidesz narzuca zjednoczenie. Taką przynajmniej lekcję węgierska opozycja wyciągnęła z przegranych wyborów latach 2018 i 2022.
Wcześniej Węgrzy posłów do jednoizbowego parlamentu wybierali zgodnie z ordynacją mieszaną, w której dominował jednak komponent proporcjonalny. Wraz z nową konstytucją przyszła nowa ordynacja. Za rządów Fideszu roku przyjęto prawo zgodnie, z którym kraj podzielono na 106 okręgów jednomandatowych. Pozostałych 93 posłów wybiera się z listy krajowej zgodnie z zasadami proporcjonalnego systemu wyborczego. Lista ma charakter zamknięty. Jeśli dana partia lub koalicja uzyskuje 10 mandatów, to posłami zostaje 10 pierwszych kandydatów na liście. Mamy więc system mieszany, ze wzmocnionym komponentem większościowym. Do tego dochodzą głosy kompensacyjne przenoszone między listami okręgowymi a listą krajową – aby uniknąć zjawiska marnowania głosów.
Fidesz tak podzielił kraj na okręgi, aby było to dla niego najbardziej korzystne. Teoretycznie neutralne rozwiązanie w postaci głosów kompensacyjnych, przy tendencyjnym wyznaczeniu granic okręgów wyborczych prowadzi do uprzywilejowania Fideszu. Aby wygrać wybory, czyli zdobyć większość w parlamencie, opozycja musi dostać praktycznie 3 pkt procentowe głosów więcej niż Fidesz. Remis daje zwycięstwo partii Orbana. Przewagę Fideszu wzmacnia również możliwość głosowania korespondencyjnego przedstawicieli mniejszości węgierskiej w państwach ościennych. Jednocześnie migranci zarobkowi na Zachodzie tak jak Polacy w swoich wyborach mogą głosować jedynie w placówkach dyplomatycznych.

Przegląd opozycyjnych wojsk

Wehikułem umożliwiającym opozycję przeprowadzenie procesu zjednoczeniowego były prawybory. W przypadku Jednomandatowych Okręgów Wyborczych było to zjawisko naturalne. W Polsce, dodajmy od razu, to rozwiązanie nie byłoby możliwe do łatwego skopiowania. Węgrzy jednak postanowili w każdym ze 106 okręgów przeprowadzić prawybory. Przedstawienie ich wyników to dobry moment, aby wprowadzić aktorów 6-partyjnej koalicji.
W 31 okręgach wygrała Koalicja Demokratyczna. Partia, której liderem jest Ferenc Gyurcsány. Były premier w socjalistycznym rządzie. W 2006 roku w 50. rocznicę radzieckiej inwazji wypłynęło nagranie, w którym mówił, że „kłamaliśmy rano i wieczorem” co doprowadziło do politycznego bankructwa socjalistów i procesu powolnego gnicia jego rządu, lewicy zostały bowiem jeszcze cztery lata dopiero co rozpoczętej kadencji. Na Węgrzech Gyurcsány jest obecny obecnie na co drugim plakacie wyborczym… Fideszu. Partia rządząca przekonuje bowiem, że Gyurcsány stoi za kandydatem na premiera Marki-Zayem, do którego przejdziemy niebawem. Sam Gyurcsány jest dla Węgrów, którzy pamiętają jego rządy postacią odbieraną negatywnie. Miliarder, łączący technokratyzm z hipokryzją. Dla młodszych wyborców Gyurcsány jest… zabawnym starszym panem z tik-toka, były premier był bowiem jednym z prekursorów politycznego wykorzystania tej platformy nad Dunajem. Na Koalicję Demokratyczną głosują jednak głównie starsi wyborcy, którzy odsunęli się od socjalistów a obecnie za główny cel uznają… pokonanie Fideszu. Brzmi znajomo? Sam Gyurcsány politycznie przypomina jedynka bardziej byłego premiera innego państwa Grupy Wyszehradzkiej Andreja Babiša. Co prawda ludzie Babiša formalnie zasiadają w Parlamencie Europejskim we frakcji liberalnej, a ludzie byłego premiera Węgier w grupie Socjalistów i Demokratów to jednak obu łączy populizm i pokaźny osobisty majątek.
W 29 okręgach prawybory wygrał Jobbik. Partia, o której napisano wiele. Zaczynali jako partia prawicowych bojówkarzy i nostalgików za najbardziej ciemnymi kartami węgierskiej historii. Jeszcze w 2014 roku środowiska żydowskie nazywały Jobbik partią antysemicką i neonazistowską. Dzisiaj lider Jobbiku Péter Jakab z dumą mówi o swoich żydowskich korzeniach. A Jobbik bezskutecznie próbuje dostać się do EPP, partii będącej synonimem centroprawicowego maistreamu.
Odnośnie EPP warto poczynić jedną uwagę. Mówiąc o obozie rządzącym Węgrami wszyscy używają nazwy Fidesz. Partia Orbana ma jednak koalicjanta w postaci Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowa (KNDP), w znacznym stopniu zwasalizowanej. O ile Fidesz opuścił rodzinę EPP, to jego koalicjant nadal w niej pozostaje.
Zjednoczona opozycja na Węgrzech składa się z dwóch partii dużych: DK i Jobbik. Następnie mamy dwie partie średnie. Pierwsza z nich to Węgierska Partia Socjalistyczna (MSzP), która wygrała prawybory w 18 okręgach. Następnie mamy młodych liberałów z partii Momentum, którzy prawybory wygrali w 15 okręgach.
Dalej mamy dwie partie małe. I obie zielone. Tradycyjni zieloni, Węgierska Partia Zielonych (LMP), wygrali w 5 okręgach. W 6 okręgach wygrała partia Dialog, która sytuuje się od nich na lewo i bywa nazywana mianem zielonej lewicy. Dialog ma jeden bardzo silny zasób. Jest nim Gergely Karácsony, burmistrz Budapesztu, nad Wisłą znany ze współpracy z Trzaskowskim. Karácsony nad Wisłą współpracuje jednak przede wszystkim z socjalistami. Był popierany przez nich jeszcze w prawyborach na burmistrza Budapesztu. Być może po wyborach na Węgrzech ziści się scenariusz konsolidacji lewicy podobny do konsolidacji SLD i Wiosny. W tym przypadku rolę SLD odegrałaby bliźniacza partia MSzP, Wiosną byłaby partia Dialog. To jednak scenariusz możliwy do realizacji po wyborach.

Młody, wykształcony, z dużego miasta… zrobił krok wstecz

Przed wyborami odbyły się jeszcze jedne prawybory. Wybrano w nich kandydata na premiera. Miały one przebieg godny prawdziwego politycznego thrillera. Od początku było pewne, że w decydującej turze znajdzie się kandydatka najsilniejszej partii opozycyjnej, Koalicji Demokratycznej, Klára Dobrev. Jest ona eurodeputowaną S&D i… naprawdę stoi za nią Gyurcsány, który jest jej mężem. Socjaliści traktują partię DK jak kiedyś SLD traktowało partię Marka Borowskiego, czyli jako zdrajców i odszczepieńców. MSzP dogadała się więc z burmistrzem Budapesztu i Karácsony był wspólnym kandydatem socjalistów i zielonej lewicy.

Jobbik wystawił Jakaba, ale raczej bez szans na ostateczne zwycięstwo. Elektorat opozycji jest bowiem raczej nie-prawicowy. Kandydat Jobbiku zajął więc czwarte miejsce. Z poparciem 71 tys. głosujących. Dobrev i Karácsony zajęli pierwsze i drugie miejsce. Europosłanka DK zdobyła 196 tysięcy głosów. Burmistrz stolicy 128 tysięcy. Na trzecim miejscu pojawił się… ktoś trzeci. Kandydat bezpartyjny, burmistrz 44-tysięcznego Hódmezővásárhely Péter Márki-Zay. Konserwatysta, który – jak sam przyznaje – głosował kiedyś na Fidesz. 87 tysięcy głosów i trzecie miejsce.
Márki-Zay i Karácsony zawarli układ, że ten który wejdzie do drugiej tury dostanie wsparcie przegranego. W tym momencie doszło do politycznego twistu. Karácsony wycofuje się z prawyborów. Wspierający go socjaliści są w szoku i część z nich do dzisiaj nie pogodziła się z jego decyzją. Co zdecydowało. Karácsony dał się przekonać, że konserwatysta z prowincji będzie skuteczniej apelował do rozczarowanych wyborców Fideszu, niż wielkomiejski zielony lewicowy liberał i burmistrz stolicy. Trochę przypomina to polskie rozważania z 2020 roku, że Władysław Kosiniak-Kamysz byłby dla Andrzeja Dudy groźniejszym rywalem niż Rafał Trzaskowski. Czy tak by było? Nigdy się nie dowiemy. Węgrzy jednak, w swoich warunkach, przetestowali ten wariant.
W drugiej turze prawyborów Márki-Zay dostał 371 tysięcy głosów. Na Dobrev głosowało 283 tys. uczestników prawyborów.
Kim jest Márki-Zay? Jako się rzekło, jest konserwatystą. I to konserwatystą pełną gębą. Jest nie tylko przeciwnikiem aborcji, ale również… rozwodów. Ma siódemkę dzieci w sprawach gospodarczych jest liberałem i obrońcą obowiązującego na Węgrzech podatku liniowego. Taki oto człowiek jest kandydatem na premiera koalicji, w której 5 na 6 partii jest na lewo od centrum. Większość z nich na lewo wychylona jest być może nieznacznie, ale jednak jest.
Przepis na katastrofę? Sam Márki-Zay postanowił wybrnąć z tego paradoksu w następujący sposób. Jego przekaz brzmi tak: Jestem co prawda przeciwnikiem aborcji i rozwodów, ale jestem kandydatem na premiera koalicji, która nie ma tego w programie i będę realizował program koalicji z wprowadzeniem równości małżeńskiej włącznie. Polskim wyborcom może przypominać to strategię Szymona Hołowni, który stara się rozgraniczać swoje osobiste przekonania od agendy politycznej partii, której przewodzi.

Ile programu, ile anty-Fideszu?

Każdy kandydat na premiera musiał bowiem podpisać się pod programem wyborczym opozycyjnej koalicji. Dokument to poważny. Liczy pół tysiąca stron. Pracowały nad nim 23 zespoły programowe złożone z ekspertów sześciu partii. Pomysł był prosty. Program tworzymy przed wyborami, aby po ewentualnym zwycięstwie wiedzieć co robić i nie rozjechać się programowo – różnice są bowiem znaczne. Program jest generalnie centrolewicowy. Zakłada chociażby podwyżki dla budżetówki, wprowadzenie równości małżeńskiej i… kwotę wolną dla dochodów równych płacy minimalnej (czyli coś co w Polsce wprowadził Polski Ład). Wypadł natomiast postulat likwidacji podatku liniowego i wprowadzenia progresji podatkowej. Na ostatniej prostej usunął to z programu Márki-Zay, który wziął program na warsztat wraz ze swoimi ekspertami wywodzącymi się ze „środowisk biznesowych”. Opozycja opowiadała się również w swoim przekazie za przyjęciem waluty Euro.
Obok kampanii parlamentarnej odbywała się również kampania referendalna. Fidesz wymyślił sobie bowiem, że kluczem do sukcesu będzie skopiowanie rosyjskich przepisów dotyczących „zakazu propagandy LGBT”. Opozycja postawiła na strategię bojkotu tego głosowania. Tutaj ostatecznie można mówić o sukcesie opozycji. Sukces kampanii na rzecz oddawania nieważnych głosów w referendum z homofobicznym pytaniem pokazuje, że Węgrzy nie są tak prawicowym społeczeństwem jak mogłoby się wydawać. I że nie każdy wyborca Fideszu wyznaje twardą prawicową tożsamość. Są również inne względy skłaniającego do glosowania na partię Orbana.
Wątek „propagandy LGBT” w kampanii odgrywał jednak ostatecznie w kampanii marginalną rolę. Został przykryty przez wojnę w Ukrainie i dwuznaczną postawę premiera Orbana. Tak jak na wyborczych plakatach Fideszu za Márki-Zayem stał były premier Gyurcsány, tak za Orbanem stoi obecny przywódca Rosji. Na ulicach węgierskich miast i miasteczek dominuje kampania negatywna. Mistrzem w tej sztuce jest oczywiście Fidesz. Ale opozycja również się odgryzała. Każdy z kampanijnych busów był obklejony w następujący sposób: z jednej strony Márki-Zay w turkusowych barwach kampanii. Z drugiej strony Orban z wykrzywioną miną i napisem „kłamca” na tle pomarańczowych barw partii władzy.
To Węgrzy mogli zobaczyć. W telewizji publicznej przekaz jest bowiem jednostronny. Podobnie jak w stacjach kontrolowanych przez związanych z Orbanem biznesmenów. Zgodnie z prawem Márki-Zay w telewizji publicznej musiał pojawić się przez… 5 minut w paśmie śniadaniowym. To dobrze obrazuje specyfikę tej kampanii.

Wnioski dla polskiej opozycji

Wyniki wyborów są wielkim rozczarowaniem dla węgierskiej opozycji. Straciła ona siedem mandatów w porównaniu ze scenariuszem, w którym każda partia startowała oddzielnie Fidesz zachował większość konstytucyjną a nawet wzmocnił swoją reprezentację o dwa mandaty. Co więcej, uzyskał najlepszy wyborczy rezultat w historii swojego udziału w wyborach.
Obrazu dopełnia sukces skrajnie prawicowej partii Ruch Naszej Ojczyzny (Mi Hazánk), która oblepiła Węgry plakatami sprzeciwiającymi się „dyktaturze covidowej” i jest formacją, która weszła na miejsce opuszczone przez Jobbik. Liderem tej partii jest László Toroczkai, który ze względu na rewizjonistyczne poglądy miał zakaz wjazdu na terytorium Rumunii, Słowacji i Serbii.
Można z tego wyciągnąć jeden wniosek. Jeśli komuś po stronie opozycyjnej roiło się wciągnięcie na listy zjednoczonej opozycji Konfederacji, to dzisiaj wiemy, że jest to bardzo zły pomysł również pod względem taktycznym. Elektorat skrajnej prawicy ucieknie od swoich ulubieńców startujących na wspólnej liście z liberałami i lewicą i poszuka sobie nowej reprezentacji na liście wyborczej. I z pewnością ją znajdzie. Skrajna prawica w Polsce również potrafi wyciągać logiczne wnioski z wyborów na Węgrzech.
Lekcje z węgierskich wyborów nie są proste do przełożenia na grunt Polski. Mamy inną ordynację wyborczą, która utrudnia skopiowanie prawyborów. Nie występuje również naturalna zachęta do zjednoczenia w postaci JOW.
Inna jest również kompozycja polityczna opozycji. Po powrocie z Brukseli Donald Tusk jest na dobrej drodze do odbudowy dominującej pozycji PO na opozycji. Nad Dunajem Gyurcsányi jego partia takiej pozycji nie posiadają.
Ostatecznie jak pokazuje raport FOR, ordynacja wyborcza obowiązująca w Polsce pokazuje, że zachęta do budowy koalicji zjednoczonej opozycji nie jest tak ogromna jak się niektórym komentatorom wydawało. Raport FOR pokazuje, że opozycja ma szansę na przejęcie władzy zarówno w wariancie jednej listy opozycji jak i wariantu, w którym każda partia startuje osobno. Tym, co daje PiS-owi cień nadziei na utrzymanie władzy jest zepchnięcie mniejszych partii opozycyjnych pod próg wyborczy. Jeśli każda partia opozycyjna będzie uczestniczyć w Polsce w podziale mandatów to szanse na zwycięstwo z PiS są bardzo realne.
Silnym punktem węgierskiej opozycji był rozbudowany program. Problemem była jego niewyrazistość ideowa, wymuszona przez formułę szerokiej koalicji. Jednocześnie program i przekaz pozytywny znajdowały się w cieniu kampanii negatywnej. Kampania wyborcza na węgierskiej opozycji była znacznie bardziej skupiona na negatywnym przekazie, niż jakakolwiek kampania najbardziej nawet anty-PiS-owskiej polskiej formacji.
Co dalej z węgierską zjednoczoną opozycją? Czy przetrwa okres powyborczy? Jedna rzecz jest już pewna. Do sześciu partii opozycyjnych dołączy siódma założona przez Márki-Zaya, która zapewne będzie nowym przyczółkiem EPP nad Dunajem. Po wyborach w parlamencie znajdą się reprezentanci sześciu partii opozycyjnych. Márki-Zay nie będzie posiadał parlamentarnego zaplecza, bo żaden jego stronnik nie startował w prawyborach. Chyba, że Márki-Zay zastosuje znaną z Polski taktykę „transferów” z innych partii opozycyjnych, co raczej nie poprawi nastrojów w szeregach zjednoczonej opozycji.
Sam Márki-Zay doznał prestiżowej porażki w swoim okręgu wyborczym, gdzie przegrał z politykiem Fideszu Jánosem Lázárem. Kandydat na premier zdobył mandat jako lider listy krajowej. Jednak jego porażka jest bolesna i negatywnie weryfikuje koncepcję, aby na czele koalicji, której punkt ciężkości jest na lewo od centrum stawiać kandydata o poglądach na prawo od tego punktu ciężkości.
Widać również, że w trudnych czasach wyborcy zwracają swój wzrok w stronę doświadczonych politycznych liderów, którzy może mają pewne wizerunkowe obciążenia, ale budzą swoją powagą większe zaufanie, niż osoby których główną zaletą jest bycie „spoza układu”.
Okazuje się , że podporządkowanie strategii politycznej ordynacji wyborczej to za mało, aby odnieść sukces. W Polsce często można usłyszeć głosy, że d’Hondtem się nie dyskutuje. Ale polityka to nie matematyka. Trzeba posiadać pozytywny przekaz, który przekona wyborców do głosowania. Wizję zmian w rzeczywistości przekładalną na osobiste korzyści wyborców. Węgierska lekcja jest prosta, sam przekaz „odsuniemy PiS/Fidesz od władzy” to za mało, aby wygrać.

Bartosz Machalica – doktor nauk społecznych, historyk, politolog, absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim i podyplomowych studiów w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Współzałożyciel think-tanku Centrum im. Ignacego Daszyńskiego.

Bartosz Machalica

Poprzedni

„Stabilność” relacji Chiny-UE lekarstwem na „niestabilność” świata

Następny

Życie i wędrówka