
Na świecie dzieje się coś, czego wielu na Zachodzie jeszcze nie zauważyło. Rewolucja energetyczna toczy się nie w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku, lecz w Lagos, Dżakarcie i w Chinach – kraju, który z dawnej „fabryki świata” stał się laboratorium nowej, zielonej gospodarki. Globalne Południe, wspierane chińską technologią i tanimi panelami, coraz szybciej odchodzi od paliw kopalnych. Tymczasem bogate kraje, które mają środki, instytucje i naukowców, grzęzną w lobbingu i polityce strachu.
Według danych think tanku Ember (2025), w pierwszej połowie tego roku odnawialne źródła energii po raz pierwszy w historii wytworzyły więcej elektryczności niż węgiel – 5072 TWh wobec 4896 TWh. To symboliczny moment i zarazem dowód, że globalna zmiana już trwa. I nie jest to zasługa Europy czy USA, ale właśnie Chin i państw globalnego Południa. Chiny zainstalowały w ubiegłym roku więcej mocy w energetyce słonecznej i wiatrowej niż reszta świata razem wzięta. Dzięki ich masowej produkcji panele fotowoltaiczne staniały o niemal sto procent w ciągu półwiecza. W Pakistanie, Indiach czy Nigerii ludzie instalują panele na dachach nie dlatego, że chcą być „eko”, tylko dlatego, że nie mogą polegać na zawodnych sieciach państwowych. Energia ze słońca to dla nich niezależność, a nie modny luksus. Paradoksalnie tam, gdzie nie ma rozwiniętej infrastruktury, łatwiej jest zbudować nowy, zdecentralizowany system. To samo zjawisko napędza rozwój fotowoltaiki w Afryce, gdzie import paneli w 2024 roku wzrósł o ponad połowę.
Na Zachodzie, mimo deklaracji o „zielonej przyszłości”, kolejne rządy cofają się pod naciskiem lobby paliwowego. W USA Donald Trump zlikwidował regulacje chroniące środowisko i zablokował inwestycje w farmy wiatrowe. W Europie temat klimatu został zepchnięty na dalszy plan – ważniejsze stało się zbrojenie i „uniezależnianie od Rosji”. To absurd: wydajemy miliardy na wojsko, a nie potrafimy przeznaczyć ułamka tej kwoty na tanią, czystą energię. Sieci energetyczne w bogatych krajach są przystosowane do paliw kopalnych, a nie do energii rozproszonej. Brakuje inwestycji w magazyny energii i nowe linie przesyłowe. Kiedy przychodzą wichury i wiatraki produkują za dużo prądu, ceny spadają poniżej zera, co zniechęca inwestorów. Ale zamiast rozwiązać problem, politycy wolą udawać, że rynek sam sobie poradzi.
Największą przeszkodą jest sam system ekonomiczny. Odnawialne źródła są tanie, ale nie przynoszą takich zysków jak ropa czy gaz. Po wybudowaniu farmy słonecznej energia jest praktycznie darmowa – a to koszmar dla inwestorów przyzwyczajonych do stałych wpływów. Dlatego kapitał prywatny nie chce finansować transformacji. Rządy, zamiast wziąć odpowiedzialność, chowają się za frazesami o „wolnym rynku”. Chiny robią to inaczej. Państwo planuje inwestycje, wspiera produkcję i nie boi się działać na dekady do przodu. Nie chodzi o to, że chiński model jest idealny – ale przynajmniej tam rząd potrafi powiedzieć: ta zmiana jest konieczna i my ją przeprowadzimy. Na Zachodzie państwo stało się zakładnikiem wielkich koncernów, które zarabiają na utrzymywaniu starego porządku.
Transformacja energetyczna nie powiedzie się, jeśli zostanie pozostawiona logice zysku. Potrzebne są inwestycje publiczne, spółdzielnie energetyczne, lokalne programy produkcji i dystrybucji energii. Słońce i wiatr nie należą do nikogo – dlatego energia z nich powinna być wspólnym dobrem, a nie kolejnym rynkiem dla funduszy inwestycyjnych. Globalne Południe pokazuje, że da się to zrobić, nawet w trudnych warunkach. Bogaty świat ma wszystko – oprócz odwagi, by zrezygnować z zysku na rzecz przyszłości. A na to coraz mniej czasu. Jeśli Zachód dalej będzie się kłócił o ideologię zamiast budować farmy słoneczne, historia zapisze, że przegrał wyścig o własne przetrwanie.









