Skala Sykamineas, nieduża osada rybacka na greckiej wyspie Lesbos, przyjęła od czwartku prawie 600 osób, głównie Afgańczyków z rodzinami. Przybiło tam 13 łodzi z niedalekiej Turcji. Na wyspie z obawami oczekuje się powtórki kryzysu z 2015 r., gdy z Turcji ruszyła pamiętna wielka fala uchodźców i migrantów. Miejscowy obóz jest już dawno za mały.
Grecy przynieśli pomoc dziesiątkom tysięcy ludzi, którzy mogli potem ruszyć do Niemiec i innych krajów Zachodu. Ale tamta fala stanowi bolesną społeczną traumę, i nikt nie chce, żeby to wróciło. W szczycie kryzysu na Lesbos lądowało po tysiąc i więcej osób dziennie. Odbierały je później kontynentalne promy. Do dziś jeszcze można spotkać na wybrzeżu stare kamizelki ratunkowe i porzucone łodzie. Obraz wielkiego ludzkiego nieszczęścia
zmienił wyspę.
Masowe czwartkowe lądowanie wywołało panikę. Grecki minister spraw zagranicznych Nikos Dendias wezwał na dywanik ambasadora Turcji, by mu „przypomnieć zobowiązania Ankary z umowy z Unią Europejską z marca 2016 r.”, tj. żeby nie dopuszczać do takich niespodziewanych wizyt w Europie, pilnować granic, za co Unia zapłaciła Turcji miliardy.
Na Lesbos największy na naszym kontynencie obóz dla uchodźców Moria skupia już ponad 10 tys. mieszkańców, a był przewidziany na góra 2,5 tys osób. Z powodu braku odpowiedniego finansowania europejskiego, nowo przybyli muszą spać pod gołym niebem. Fala imigracyjna rośnie od lipca, w sierpniu na wyspę dostało się ok. trzech tys. osób. Wśród nowych z mijającego tygodnia jest prawie 240 dzieci, rekord. W Moria migranci dostaną jeść, czyste ubranie i umiarkowany dostęp do prysznica, ale spać nie ma gdzie, nie ma już nawet namiotów. Rodziny z niemowlętami długo takich warunków nie przetrzymają.