9 grudnia 2024

loader

Stan półwojenny

Stan wojenny na Ukrainie został wprowadzony tylko w wybranych obwodach. Rada Najwyższa nie przyjęła dekretu prezydenta Petra Poroszenki w wersji, jaką głowa państwa wniósł do parlamentu. To reakcja na ostrzelanie i zajęcie przez Rosję trzech ukraińskich okrętów przepływających przez Cieśninę Kerczeńską. Ukraina nie zerwie jednak stosunków dyplomatycznych z Moskwą.

 

W niedzielę dwa ukraińskie kutry artyleryjskie płynące z Odessy do Mariupola oraz towarzyszący im holownik zostały zajęte przez okręty rosyjskiej straży granicznej w Cieśninie Kerczeńskiej. Rosja oskarżyła jednostki ukraińskie o nielegalne wpłynięcie na rosyjskie wody terytorialne. W myśl umowy zawartej przez obydwa kraje w 2003 r. cieśnina stanowi wspólne wody terytorialne obydwu państw. Rosja wychodzi jednak z założenia, że przyłączenie Krymu – nieuznawane przez Ukrainę i Zachód – zmieniło tę sytuację.

Petro Poroszenko wezwał parlament do ogłoszenia stanu wojennego na całym terytorium kraju po posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy, jakie odbyło się w nocy z niedzieli na poniedziałek. Podpisując dekret w tej sprawie, prezydent mówił o obronie państwa i zatrzymaniu wroga, wezwał weteranów do „bycia w gotowości”, ale zastrzegł, że nie przewiduje powszechnej mobilizacji do wojska. Dekret Poroszenki, jaki wpłynął we wtorek pod dyskusję w Radzie Najwyższej, zawierał natomiast zapowiedź ograniczenia praw i swobód obywatelskich w zakresie nietykalności mieszkania, tajemnicy korespondencji, ochrony danych osobowych, swobody słowa i poruszania się, udziału w wyborach i w pokojowych zgromadzeniach, ochrony własności prywatnej, wolności od pracy przymusowej, prawa do strajku i prawa do edukacji.

Takie brzmienie dekretu spotkało się z krytyką ukraińskich obrońców praw człowieka i aktywistów pozaparlamentarnej, rozproszonej ukraińskiej lewicy.

– Politycy, którzy zawłaszczyli władzę, nie chcą jej oddawać, chociaż są przerażająco niepopularni. Ich zagraniczni protektorzy nie mają nic przeciwko takiemu scenariuszowi. Nauczyli się zarządzać krajem przy pomocy wojny i zupełnie na serio liczą na to, że będą rządzili wiecznie (…) Stan wojenny to nie tylko odwołane wybory. W takim czasie zabrania się również organizacji strajków, masowych zgromadzeń i akcji protestacyjnych. Krytyka władz staje się przestępstwem, z niezadowolonymi można zrobić wszystko – napisał na Facebooku lewicowy dziennikarz i komentator Andrij Manczuk.

Podobnie Wołodymyr Iszczenko, redaktor lewicowego magazynu „Wrzesień” i członek kolektywu „Wspólne” (Spilne/Commons), ocenił, iż Poroszenko chce wprowadzić stan wojenny, by odłożyć wybory prezydenckie, których nie miał szans wygrać.

– Inna możliwość to wprowadzenie stanu wojennego tylko na południowym wschodzie kraju, graniczącym z Rosją i Morzem Czarnym, co z kolei eliminuje z głosowania miliony żyjących tam wyborców opozycji. Stan wojenny umożliwi blokowanie wieców protestacyjnych i zamknięcie niektórych mediów, w kontekście rosnącego niezadowolenia z powodu antyspołecznych reform i rosnących cen ogrzewania – napisał Iszczenko.

Scenariusz przewidziany przez Iszczenkę ziścił się. W Radzie Najwyższej po kilku godzinach burzliwej dyskusji przegłosowano wprowadzenie stanu wojennego tylko w obwodach, które graniczą z Rosją oraz z wspieranym przez nią nieuznawanym państwem naddniestrzańskim. Stan wojenny rozpocznie się 28 listopada i potrwa (na razie) 30 dni. Parlament zgodził się również na przełożenie wyborów prezydenckich na 31 marca, zaznaczając jednak, że data ta powinna absolutnie zostać dotrzymana.

Prezydencki projekt musiał zostać zmodyfikowany z powodu opozycji ze strony Batkiwszczyny (partii Julii Tymoszenko), Samopomocy (partii Andrija Parubija), Bloku Opozycyjnego i Partii Radykalnej Ołeha Laszki. Partie te wykorzystały szansę, by w oczach społeczeństwa coraz bardziej zmęczonego i niezadowolonego z powodu działań Poroszenki pokazać się jako obrońcy swobód obywatelskich i podstawowych praw mieszkańców Ukrainy. Zarzuciły prezydentowi, że stan wojenny w całym kraju w żaden sposób nie pomoże w rozwoju sił zbrojnych Ukrainy czy w walce z Rosją, a jego prawdziwym celem ma być stłumienie opozycji i zamknięcie ust krytykom.

Ołeksandr Wilkul z Bloku Opozycyjnego oraz przedstawiciele Samopomocy zwrócili uwagę, że w konflikcie na wschodzie Ukrainy miały już miejsce znacznie bardziej dramatyczne dla Kijowa wydarzenia, jak aneksja Krymu, walki pod Iłowajskiem i o Debalcewe. Wtedy jednak stan wojenny nie był wprowadzany. Gniewne przemówienie wygłosiła Julia Tymoszenko, która w ostatnich miesiącach wyrosła na liderkę antyprezydenckiej opozycji. Ona i jej partyjni koledzy mogą czuć się największymi zwycięzcami debaty: wygrała ich wersja uchwały, w której stan wojenny obejmuje tylko newralgiczne rejony kraju, za to w pełnym przewidzianym przez prezydenta zakresie ograniczeń. Przedstawiciele Swobody domagali się natomiast prawdziwej, a nie pozorowanej walki z Rosją: zamknięcia granicy, zerwania wszelkich stosunków i przerwania wymiany handlowej.

Również jeden z przedstawicieli Samopomocy wezwał ministra spraw zagranicznych Pawła Klimkina do całkowitego zerwania stosunków dyplomatycznych z Rosją. Szef resortu odpowiedział jednak, że krok taki jest niemożliwy, powołując się na możliwe utrudnienie sytuacji 2,5 mln Ukraińców przebywających i pracujących w Rosji.

W ocenie cytowanego już Wołodymyra Iszczenki nie jest wykluczone, że stan wojenny zostanie przedłużony, a obywatele niechętni prezydentowi – pozbawieni możliwości protestowania.
Obecne sondaże są dla prezydenta bezlitosne. Poroszenko zdobywa w sondażach nie więcej, niż 10 proc. poparcia. Największe szanse na zwycięstwo w głosowaniu dają Julii Tymoszenko.

Równocześnie jednak ponad 2/3 obywateli deklaruje, że nie ufa żadnemu politykowi. Potwierdzeniem tego były komentarze w mediach społecznościowych podczas posiedzenia Rady Najwyższej. W większości wpisów każdego bez wyjątku mówcę obrzucano inwektywami…

 

 

Zamknięte koło

 

Reakcje polskich polityków i mediów na kolejny akt eskalacji w relacjach między Kijowem a Moskwą – za wyjątkiem wyjątków – były doskonale przewidywalne. Skoro za wszystkim ma stać „straszny Putin”, to przecież nie można zachować się inaczej niż tylko potępiając działania strony rosyjskiej. Gromadzić się pod rosyjską ambasadą i wznosić okrzyki. Oświadczenie polskiego MSZ ma jednak – powiedzmy to sobie – znaczenie czysto rytualne i nic nie wnoszące. Po w tej sprawie opinia Polski jest postrzegana jako pozbawiona znaczenia.

Już w 2014 r. Polska pozwoliła się wyłączyć z procesu mediacyjnego, pozostawiając sprawy dziejące się na terytorium naszego sąsiada, a więc choćby z racji bliskości powinny nas obchodzić, jako wyłączną domę tzw. „formatu normandzkiego”, trudno oczekiwać, żeby teraz Warszawa mogła w jakikolwiek sposób zaistnieć w tym procesie. Może zatem i lepiej ograniczać się do buńczucznych słów potępienia Rosji, które ani Moskwy, ani także Kijowa nie obejdą.

A sprawa nie jest oczywista, nawet jeśli zakwestionuje się prawa Rosji do Krymu. Punkt widzenia tak jednej jak i drugiej stolicy są nieprzejednane. Rosja, zająwszy Krym metodą fait accompli, uważa go za swoje terytorium (choć reszta świata tego nie uznaje), w konsekwencji zatem uważa wody Cieśniny Kerczeńskiej za swoje wody terytorialne. Ukraina uważając Krym za terytorium ukraińskie – uważa tak samo. Stąd zatem rozbieżność w interpretowaniu umowy z 2003 r., na którą powołują się tak Kijów jak i Moskwa. Incydenty są zatem mniej lub bardziej nieuniknione, bo dochodziłoby do nich nawet wtedy, gdyby obie strony starały się wypracować jakiś modus vivendi. A bez tego każdy incydent wymaga ze strony rosyjskiej reakcji, bo reagując wykazuje sprawowanie suwerenności. Ukraina – tak samo, jeśli odpuści, przyzna tym samym, że z utratą Krymu nieodwołalnie się pogodziła. Czyli innymi słowy – pat.

Trudno oczekiwać, że tego rodzaju sytuację uda się przełamać bez zewnętrznej mediacji. Mediacji, czyli zaangażowania niezależnych partnerów, których celem – dodajmy, niełatwym, ale czy do rozwiązywania spraw łatwych potrzebni są mediatorzy – będzie pomoc w wypracowaniu rozwiązania akceptowalnego tak dla Kijowa jak i dla Moskwy. Choćby rozwiązania nieformalnego, czysto operacyjnego. Takiego, które otworzy drogę w przyszłość. Konstruktywną.

Taką drogę wskazują Niemcy. Z propozycją mediacji wystąpił niemiecki minister Heiko Mass. Czy zostanie przyjęta – trudno wykazywać przesadny optymizm. Prawdopodobnie szansa na to nie pojawi się wcześniej niż dopiero po wyborach na Ukrainie, jeśli do nich w ogóle dojdzie.

Najgorszą z kolei rzeczą jest dać się wciągnąć w spór, w którym Polska nie jest ani stroną, ani nie ma interesu. Bo stronom tego konfliktu tak naprawdę czyjekolwiek poparcie czy niechęć do niczego nie jest potrzebna. Jeśli by miało dojść do rozładowania konfliktu, a nie jego utrwalenia.

Obecne władze ukraińskie, które nie są w stanie opanować postępującego rozkładu państwa, a od przyznania własnej nieudolności uciekają w straszenie rosyjskim zagrożeniem. A taką retoryką Europa jest także znużona i zniecierpliwiona. Bo ile razy można kryczeć „ratunku, ratunku wilk!” W końcu wszyscy przestaną zwracać na to uwagę, bo ile razy można. Nie mówiąc o tym, że zapaść w jakiej znalazła się Ukraina czyni, że jej realne szanse na akcesję do UE w wyobrażalnej przyszłości robią się coraz bardziej mizerne. Żaden chyba poważny europejski analityk nie traktuje już tej perspektywy jako realnej, co najwyżej zaś obwarowanej mnóstwem zastrzeżeń typu „jeśli” i „o ile”.

Ale i wierzyć w to, że groźbami Rosję da się przymusić do ustąpienia także nie ma co. Jakiekolwiek rozwiązanie da się wypracować, może to być tylko rozwiązanie, które obie strony będą mogły ogłosić jako swój sukces, pogodziwszy się z tym, że wygaszenie zapalnej, konfliktogennej sytuacji dla obu większe korzyści niż trwanie w niej.Pragmatyka okazuje się w takich razach lepsza od pryncypialnej nieustępliwości. Bo – powiedzmy sobie szczerze – czy zależy nam na tym, żeby nieunormowana sytuacja między Rosją a Ukrainą trwała w nieskończoność, ta druga będzie toczyć się po równi pochyłej, podczas gdy pierwsza tym mniej chętnie będzie korzystać z okazji, aby wywierać na nią presję?

JAN LEWKOWICZ

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Smog atakuje, rząd obiecuje

Następny

Europo, chroń dziennikarzy!

Zostaw komentarz