2 maja 2024

loader

Everest prawicowej mistyfikacji

fot. Wikicommons

Polski sędzia piłkarski Szymon Marciniak, niby światowiec, dał się złapać na błyskotki tik-tokowego Sławomira. 

Kiedy ktoś zagwiżdże o przedsiębiorczości i wolnym rynku to lecimy na złamanie kariery. A co z pozostałymi hasłami narodowej prawicy? Kto się na nie nabiera i dlaczego?

Nazywam się Milijon, bo za miliony kocham

Pozaboiskowa wpadka sędziego Marciniaka jest ostrzeżeniem dla dużej części młodego pokolenia. Znaczny jego odłam to zakochani w retrocmentarnym patriotyzmie, ich marzenia na razie realizują bohaterzy Doliny Krzemowej. Historię kraju poznaje z czytanek historyków IPNu. Obraz współczesnego starczego kapitalizmu zna z reklam.

 Z internetowych okruchów opinii i emocji kleci swoje niby-przekonania. Opisuje i interpretuje dla niego wydarzenia dnia, miesiąca i roku medialny komentariat – co tam panie w Waszyngtonie, ile zarobił film w pierwszym tygodniu „eksploatacji”? Prawie w całości składa się on z lobbystów i agentów wpływu możnych tego świata, czyli właścicieli miliardowych portfeli inwestycyjnych, a także platform i portali. 

Ubóstwiają tych stachanowców przedsiębiorczości, liczą na to, że już niedługo sami ich zastąpią. Piją piwo, które warzy im konfederat Mentzen – wielki przyjaciel małego biznesmena. Jego tradycjonalistyczno-konserwatywna formacja ideologiczna buszuje w polskim imaginarium. To złogi dwuwiekowej obrony przed zachodnią modernizacją społeczeństwa, zwanej nowoczesnością. Polska szlachta, ziemiaństwo, dotychczas uprzywilejowana część społeczeństwa, broniła się przed coraz większą autonomią, którą niosły ze sobą następstwa Oświecenia i Rewolucji Francuskiej: najpierw swobody osobiste i w sferze gospodarczej, potem polityczne i kulturowe. 

Na Zachodzie stopniowo można było być właścicielem parceli, wybierać reprezentanta do parlamentu, w końcu olewać miejscowego klechę. Tymczasem w Polsce nie było ani własnego państwa, które byłoby promotorem zmian (jak np. w Prusach), ani własnego mieszczaństwa, a pierwsi inteligenci rodzili się w dworach i dworkach. Nic dziwnego, że polska nowoczesność jest pokraczna, nadwiślański liberał nie może znaleźć wyjścia z kruchty, a lewica przedkłada kolor biały nad czerwony. Cała prawica ma dylemat: z jednej strony chciałaby przerobić kraj „na kantor i fabrykę”, ale tak by w nim zostało miejsce „na krzyż i kościół”; by nie było tak, że „chleb będzie, ale serca nie stanie”, jak się obawiał Józef Ignacy Kraszewski. 

To samo pęknięcie przenika ideologię Konfederatów: idźcie i bogaćcie się w dżungli społecznej nie oglądając się na kryzys planetarny, ani na nieznających Pana i wykładów błogosławionych kreatorów miejsc pracy, choćby w biurach unikania podatków. To teraz może być wyrobnik plantacyjny w Afryce, szwaczka w Bangladeszu, albo proletariusz biurowy w warszawskim mordorze. 

Takim w istocie banalnym coachingiem popisał się ceniony skądinąd sędzia, ale przede wszystkim Polak. Ten teraz musi przedsiębiorczość chwalić, przy okazji robiąc reklamę sprytnemu politycznemu szalbierzowi. Nie słyszał nic o kolejnym incydencie rasistowskim, którego ofiarą stał się piłkarz Realu Madryt Vinisius Junior? Nie słyszał, że prezydent Brazylii Ignacio Lula da Silva porusza sprawę rasizmu wobec ludności afrykańskiej na forum ONZ? Niech na całym świecie wojna z rasizmem, my w Polsce wiemy lepiej, czym grozi „duchowe żydostwo”, tolerancja dla zboczeńców i aborcji, kradzież podatków i dyktat niemieckiej UE.

Polskie imaginarium

Taki to obecnie Everest polskości. Dla niej modernizacja to synonim moralnego upadku i utraty tożsamości, Żydzi i masoni zaś to personifikacje niszczących przemian, stwierdza historyk polskiej nowoczesności Tomasz Kizwalter. W tej sytuacji strategia polskiej prawicy polega na tym, żeby łączyć „materializm” (egoizm, chciwość, komercjalizację), pożądanie zagranicznego inwestora, kult cyfrowego biznesu – z oporem wobec zmian kulturowych. Te zaś stopniowo spełniają obietnice oświecenia: autonomia intelektualna i moralna jednostki, zniesienie wszelkiej dyskryminacji ze względu na płeć, rasę, tożsamość etniczną, religijną, wiek itd. Polska tradycja to połączenie kulturowego oporu („kochać i czcić to, co moi ojcowie i dziadowie”) z bałwochwalczą czcią Świętego Rynku. Składa się na nią kilka „wartości”. 

To dworek na wsi, a w niej tradycyjny, obrazkowy katolicyzm oparty na procesjach, pielgrzymkach, kulcie figur i pomników JP2 – przeciwstawiony „duchowemu żydostwu”, cywilizacji śmierci, marksizmowi kulturowemu, neomarksizmowi, który obecnie zastąpił masonów. Dalej, to humorystyczny mesjanizm: kiedyś przedmurze Europy, teraz awangarda prawdziwej religijności, przednia straż cywilizacji europejskiej przed wschodnim barbarzyństwem, a konkretnie jednym barbarzyńcą. 

Do tego potrzebny jest fort Polanda i bezmyślny, wręcz poddańczy stosunek do Wuja Sama, z jednoczesnym tradycyjnym dystansem wobec Niemców. Do tego kult suwerenności w przaśnej peryferii, w której króluje montaż w filiach zagranicznych firm. Na ten Everest tradycjonalizmu wspina się linoskoczek Mentzen, a asekuruje go m.in. popularny sędzia piłkarski.

Dlaczego może trwać ten swojski skansen tradycjonalizmu? Pierwsza przyczyna to zbiorowy konformizm, przymus stadnego myślenia: o amerykańskim sojuszniku, o zawsze wrogiej Rosji, o narodowych powstaniach, o liberalnej demokracji, o cudach prywatnej własności, o czarnej dziurze historycznej, jaką była dla zajadłych antykomunistów Polska Ludowa… Nie sprzyjał swobodzie dyskusji patriotyczny obowiązek walki z zaborcą, okupantem, komunistycznym reżimem. Wszyscy w jednym szeregu, jak obecnie w sprawie budowy fortu Polanda i zastępczej wojny USA z Rosją w interesie korporacji zbrojeniowych i wydobywczych, a także zachowania hegemonii dotychczasowego przewodnika ludzkości. Nikomu nie przeszkadza nowa fala zbrojeń, przelewająca się przez europejskie gospodarki, kiedy widać ich tylko jeden kres – kryzys planetarny. Systemy obrony przeciwlotniczej obronią nas przed suszą? Teraz nie zabija dron, tylko stan służby zdrowia.

Bezkształtna magma

Druga przyczyna to ideologiczna obróbka umysłów. Ułatwia ją bezkształtna magma informacji, która przelewa się przed pustogłowie od rana do późnej nocy, od wczesnego dzieciństwa do późnej starości. Dobrze, że na razie w niewielkim stopniu to dzieło sztucznej inteligencji. Będzie niedługo jeszcze gorzej. Już teraz telewizyjne serwisy informacyjne zastąpiły gazety, seriale książki, tekst pisany media wizualne. W konsekwencji obywatel przepoczwarzył się w konsumenta, a zamiast ideologii mamy marketing i kampanie polityczne w telewizji.

Nawet nie jest potrzebna zorganizowana kontrola tych informacji. Konsensus wobec Systemu powstaje samorzutnie. Najpierw najważniejsze informacje dotyczą płacy i warunków pracy. A kto daje pracę? Wiadomo – błogosławiony przedsiębiorca, do tego zmuszany jeszcze płacić podatki. Reszta to igraszki dla intelektualistów, naukowców, którzy potrafią dzielić włos na czworo i wyprowadzać psa na spacer. A przecież nie święci im budowali domy. 

Jak tu złożyć w jedną całość tyle przesłanek: i rolę przyrody, i rolę pracy ludzkiej uzbrojonej w technikę, a także stosunki, w jakie wchodzą ludzie ze względu na miejsce w społecznym podziale pracy i własności. A jeszcze trudniej ogarnąć umysłem kapitalizm w skali globalnej. Dominują tu wielonarodowe korporacje: finansowe, zbrojeniowe, wydobywcze, platformy cyfrowe. A przecież bez zrozumienia, jak ta całość funkcjonuje, nie poznamy źródła kryzysu planetarnego. A jest on przecież bezpośrednim skutkiem gospodarki dużych Bezosów i małych Mentzenów, gospodarki nastawionej na wyciskanie zysku z czego tylko się da. 

To z tej przyczyny doświadczamy obecnie deficytu ziemi i wody, zaburzeń klimatu, zaniku bioróżnorodności. Nie będziemy wiedzieli ani tego, dlaczego tak słaba jest obecnie regulacyjna rola państw, ani tego, dlaczego zanika przeciwważna siła świata pracy wobec kapitału. I dlaczego narastają coraz większe skutki kapitalizmu, jaki znamy: polaryzacja dochodów, strukturalne bezrobocie, komercjalizacja kultury, kryzys demokracji parlamentarnej, problem głodu i nędzy globalnego Południa. Wszystko to stanowi podłoże ruchów protestu: populizmu, fundamentalizmu religijnego, migracji… I w końcu, dlaczego tak słabe są mechanizmy koordynacji państw i organizacji międzynarodowych, czyli globalne przywództwo (G-7, G-20, BRICS, konferencje klimatyczne).

W tej sytuacji trudno dziwić się łatwości, z jaką rozlewają się w mediach różne mistyfikacje realnego kapitalizmu. Przykładają się do tego ekonomiści z uczelni i z telewizji – w „wolnych” mediach panuje balcerowiczowski FOR przy wsparciu konfederatów. Postrzegają oni działalność gospodarczą jako pogoń za zyskiem w warunkach rzadkości dóbr i nieograniczoności potrzeb ludzi. Wymaga to ciągłego stymulowania wzrostu, który ma być nieskończony. 

O wartości dobra nie decyduje już przeciętny czas pracy niezbędny do jego powstania, tylko subiektywna użyteczność dla konsumenta. A przecież on ma takie potrzeby, jakich potrzebuje System. Dla konfederatów i innych wyznawców kultu PKB proces gospodarczy to działania przedsiębiorcy, któremu potrzebna jest jedynie wolna konkurencja. W tych warunkach zawsze dojdzie do równowagi rynkowej, a w następstwie do dobrobytu społecznego. Dlatego nawet sędziów piłkarskich trzeba wzywać, by pomagali propagować przedsiębiorczość, a przy okazji doktrynę liberalizmu gospodarczego.

Takie ujęcie gospodarki wymusza oligopolizacja kontroli publikacji naukowych przez anglosaskie korporacje wydawnicze. W Polsce to efekt gowinowskiej reformy nauki, kolejnego po Balcerowiczu budowniczego neoliberalnego peryferyjnego kapitalizmu. Ofiar tik-tokowego Sławomira będzie więcej, może nawet więcej niż 10 proc. głosujących. To za nich on cierpi te katusze ucisku podatkowego i nakładania ograniczeń na eksploatację przyrody i pracy.

Tadeusz Klementewicz

Poprzedni

Doprowadzą ich w kajdankach?

Następny

Mega impreza- czyli obciach