7 listopada 2024

loader

Kino jest najważniejszą ze sztuk

– Podział środowiska na „prorządowe” i „antyrządowe” byłby bardzo szkodliwy dla polskiej sztuki filmowej, szczególnie w czasie, w którym kino polskie idzie w górę. „wylatuje ponad poziomy”, staje się coraz ciekawsze, podejmując tematykę współczesną – z Mieczysławem Wojtczakiem, w latach 1973-1977 pierwszym wiceministrem Kultury i Sztuki, szefem polskiej Kinematografii, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Co Pan pomyślał, kiedy usłyszał Pan o konflikcie między środowiskiem filmowców a władzą na tegorocznym Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni wokół filmu Jacka Bromskiego? Skojarzyło się to z czasami PRL, z konfliktem o „Człowieka z marmuru”? A może jednak uznał Pan, że żadnych podobieństw tu nie ma?

Skojarzenie, jeśli miałem, to bardzo dalekie, bardzo naskórkowe, bo żyjemy jednak w diametralnie innych czasach. Kiedy wspominam przeszłość z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nie tylko kontrowersje, związane z filmami Andrzeja Wajdy, Jerzego Skolimowskiego, Grzegorza Królikiewicza, Krzysztofa Zanussiego, Krzysztofa Kieślowskiego czy Marka Piwowskiego, to przypomina mi się zrodzona wtedy idea Forum Dyskusyjnego, bo w gronie decydentów od kultury i twórców doszliśmy do wniosku, że polskie filmy trzeba nie tylko kręcić, ale i o nich dyskutować szeroko i głęboko. Podjąłem więc decyzję o powołaniu Forum, które przetrwało jeszcze do dziś, dokonując konfrontacji myśli twórców z udziałem ich samych, krytyków i opinii społecznej. Te dyskusje wpływały wtedy nie tylko na konkretną twórczość, ale i na postawy innych środowisk twórczych. Pamiętam, jak Krzysztof Teodor Toeplitz nawiązał do zatrzymania na półce w 1967 roku filmu Skolimowskiego „Ręce do góry” i stwierdził, że zatrzymanie tego filmu „złamało kręgosłup polskiej kinematografii”. Głos zabrał też Wajda, który stwierdził, że on także nie może zrobić szczerego filmu o tematyce współczesnej. Replikowano mu, że zrobił właśnie „Ziemię Obiecaną”, ale propozycji zrobienia filmu współczesnego nie próbował złożyć, a przecież z uwagi na prestiż jego nazwiska taka propozycja na pewno nie byłaby odrzucona. Wkrótce potem Wajda z Bolesławem Michałkiem przynieśli scenariusz „Człowieka z marmuru”, którego inicjatorem był Aleksander Ścibor-Rylski, a rok później w 1976, nie bez obaw, ale bez poprawek skierowałem ten film do produkcji. No i okazało się, że film jest dla części aparatu władzy „niecenzuralny”, a ponadto nie zyskał wsparcia także ze strony części krytyki i środowisk artystycznych. By „Człowieka z marmuru” nie nagrodzić na festiwalu, sięgnięto nawet po nowy film Krzysztofa Zanussiego „Barwy ochronne”, który też zawierał aluzyjne akcenty antysocjalistyczne, choć zawoalowane, podczas gdy „Człowiek z marmuru” był otwarcie filmem politycznym. Ta zamiana była pomysłem Janusza Wilhelmiego, który wystąpił z konceptem przekupienia twórców, nie finansowego, ale prestiżowego, personalnego. Mając silne oparcie we władzach partii, prowadził swoją grę, atakował również ostro film Zanussiego, ale uznał, że w zestawieniu z „Człowiekiem z marmuru” jest on bardziej politycznie strawny, a poza tym odnosi się do węższych środowisk inteligenckich. Filmowcy to jednak ludzie inteligentni, a Zanussi tym bardziej, więc dowiedziawszy się o nagrodzie dla „Barw ochronnych”, celowo opóźnił swój przyjazd z Krakowa na wręczenie nagród, co było gestem solidarności wobec Wajdy, któremu filmowcy wręczyli w dowód uznania jako nagrodę „cegłę”. Mieliśmy okazję przekonać się, że walka o swobody twórcze i nastrój tego festiwalu był przedsmakiem nastrojów, które miały wyrazić się trzy lata później w wydarzeniach sierpnia 1980 roku, traf chciał, że szczególnie w Gdańsku. W rezultacie tamtych zdarzeń zostałem odwołany za „wypaczenie ideologiczne w polityce kulturalnej i utratę zaufania kierownictwa partii”, ale nie miałem do nikogo o to pretensji. Gdy obejmowałem swoje stanowisko, zastrzegłem sobie u premiera Piotra Jaroszewicza oraz w KC PZPR większą samodzielność w podejmowaniu decyzji i nie ingerowaniu w nie, także w zakresie stopniowego poszerzania swobody pracy zespołów filmowych, czy w zakresie finansowania produkcji oraz rozpowszechniania filmów fabularnych i dokumentalnych. Podjąłem to ryzyko i poniosłem za to konsekwencje. Jednym z dowodów na charakter ówczesnej polityki były niebywale burzliwe dyskusje podczas kolaudacji. Twórcy dążyli do zwiększania swobód twórczych oraz roli zespołów filmowych, odgrywających podstawową rolę w polskiej kinematografii, a także do realizacji ostrych społecznie i politycznie utworów. Takich utworów domagano się ode mnie również na posiedzeniach Biura Politycznego – były to jednak różne wyobrażenia o współczesności. Nie powinniśmy też zapominać o nurcie rozliczeniowym ze stalinizmem, szczególnie w końcu lat 70-tych i 80-tych, kiedy powstały takie dzieła jak „Matka Królów” Janusza Zaorskiego czy „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego. Chociaż na ekranach znalazły się z dużym opóźnieniem, to ich zaistnienie wpłynęło na klimat twórczy. Nie można oczywiście pomijać wspierania produkcji tak ważnych dzieł, jak oskarowe: „Potop” Jerzego Hoffmana, „Ziemia Obiecana” Andrzeja Wajdy czy „Noce i dnie” Jerzego Antczaka.

Po tej krótkiej wycieczce w odległą dość przeszłość powróćmy do teraźniejszości. Jak Pan odczytał źródło nastrojów panujących tego roku w Gdyni?

Tegoroczna Gdynia pokazała, że objawiła się już w pełni wśród twórców kina, w postaci poszerzającej się fali, nowa grupa pokoleniowa. Pojawiła się oskarowa „Ida” Pawła Pawlikowskiego, a w zeszłym roku mieliśmy „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, teraz „Boże Ciało” młodego reżysera Jana Komasy, „Politykę Patryka Vegi czy „Ukrytą grę” Łukasza Kośmickiego – filmy podejmujące ważne tematy społeczne i polityczne, otwierające drogę twórczości odważnej, znajdującej wsparcie widzów i krytyki. Niedawno krytyk filmowy Tadeusz Sobolewski przyznał wartość produkcjom filmowym z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, które obecnie określa się jako „kino nowej fali”. Zauważył, że obecnie pojawiło się nowe kino, które „podjęło wielki problem Kościoła Katolickiego w życiu społecznym, a na scenie pojawiła się postać księdza, tak jak w latach siedemdziesiątych pojawiła się postać robotnika”. Kwestie funkcjonowania Kościoła były dotychczas tematem tabu i te filmy owo tabu naruszyły, a podejrzewam, że przed nami kolejne naruszenia politycznych i społecznych tematów tabu, co wywołano na tym festiwalu. Dlaczego wiążę to z wejściem nowego pokolenia, bo tylko ono jest z racji metryki wolne od samoograniczeń, które tkwią zazwyczaj w świadomości pokolenia starszego.

Awantura wokół wycofania przez TVP, współproducenta, filmu Jacka Bromskiego „Solid Gold” pokazała, że film jest niezmiennie, w każdym ustroju, filmem politycznym…

Reżyserzy już na planie zdjęciowym kręcili różne ujęcia, aby dopiero w montażu dokonywać wyboru. Tak, kino było i będzie sztuką, którą politycy się interesują szczególnie z dwóch powodów. Po pierwsze, bo ma najszerszy zasięg spośród wszystkich sztuk; po drugie, bo jest sztuką kosztowną, też nieporównywalnie z innymi sztukami. W końcu, mówiąc trochę żartobliwie, ale i zgodnie z prawdą, pisarz, żeby napisać powieść, potrzebuje ryzy papieru, a reżyser – wielu milionów. Co do filmu Bromskiego, to jako twórca miał prawo kształtować film według własnego uznania. Z drugiej jednak strony TVP, współproducent, też ma coś do powiedzenia, więc sprawę trudno jednoznacznie rozstrzygnąć. Doradzam skonfliktowanym stronom jedno – elastyczność i dialog, a nie pouczanie twórców, żeby robili filmy a nie uprawiali polityki. Tego bowiem nie robiono nawet w zupełnie innych warunkach politycznych w PRL.

Wygląda na to, że wykpiwane przez przeciwników ideologicznych i szyderców sławne hasło Lenina: „Kino jest najważniejszą ze sztuk” jest trafne w swoim najbardziej podstawowym sensie…

A żeby Pan wiedział. Fakt, że wypowiedział je nielubiany przez wielu Lenin, ani trochę nie umniejsza jego sensu. W pierwszych latach po wojnie, jeszcze przed zapanowaniem mrozu stalinowskiego, ukazało się wiele książek bynajmniej nie po linii nowego, rodzącego się ustroju, ale nie zawsze wszczynano wokół tego jakichś awantur. Jako przykład podam powieść Jerzego Andrzejewskiego „Popiół i diament”, według której powstał słynny film Wajdy. A już pierwszy powojenny film „Zakazane piosenki” z 1947 roku wzbudziły burzliwą dyskusję polityczno-ideową. Twórcy filmowi, chcąc nie chcąc staja się lub potencjalnie mogą stać się także politykami, co potwierdził reżyser Andrzej Jakimowicz, prezes Gildii Reżyserów, stwierdzając, że twórcy nie dążą do bojkotu, ale do uwolnienia festiwalu od kontekstów politycznych i atmosfery Gdyni od wszelkich nacisków, nie tylko politycznych. Z kolei na festiwalu wiceminister Jarosław Sellin, zapewnił o woli uczestnictwa władz państwowych w otwartej dyskusji na kolejnej edycji festiwalu gdyńskiego. Wiceminister zapewnił też, że widzi szansę na to, by festiwal gdyński nadal był świętem polskiego kina, co potwierdza fakt, że na tegorocznym 44 Festiwalu 19 filmów zostało wytypowanych przez twórców do konkursu głównego, a 18 otrzymało dofinansowanie w ramach mecenatu państwa.

Przed chwilą wspomniał Pan o dialogu, ale niedługo po konflikcie gdyńskim Minister Kultury podjął decyzje o likwidacji zespołów filmowych i połączeniu ich zasobów, sił i środków w jedno wielkie studio filmowe. Twórcy, z Krzysztofem Zanussim na czele, zaprotestowali. Posypały się podszyte drwiną oskarżenia, że resort kultury buduje coś na kształt „Mosfilmu”…

Tu jestem krytyczny wobec takich decyzji, bo uważam, że dorobek zespołów przez kilkadziesiąt lat ich istnienia jest bardzo cenny i nie należy go przekreślać. Mam też nadzieję, że twórcy krytycznie usposobieni do obecnej władzy, nie spełnią swojej groźby i nie zbojkotują przyszłorocznego festiwalu w Gdyni, organizując własny festiwal. Skonfliktowane strony powinny natomiast dążyć do dialog, po którym powinny być ustępstwa z obu stron. Może jednak martwić to, że podjęto tę decyzję bez dyskusji ze środowiskiem filmowym, ze Stowarzyszeniem Filmowców Polskich, z Gildią Reżyserów. Taki podział środowiska na „prorządowe” i „antyrządowe” byłby bardzo szkodliwy dla polskiej sztuki filmowej, szczególnie w czasie, w którym kino polskie idzie w górę. „wylatuje ponad poziomy”, staje się coraz ciekawsze, podejmując tematykę współczesną. Strona rządowa nie jest już jedynym „płatnikiem”, jedynym dysponentem finansów kina, jak było to w moich czasach oraz nie ma powrotu do stanu pełnej, państwowej kontroli nad kinematografią. Z drugiej strony twórcy powinni pamiętać, że samymi środkami prywatnymi wszystkiego nie zwojują i że potrzebne są im też dotacje państwowe. Obie strony powinny i muszą się dogadać, choć obawiam się, że w warunkach obecnych napięć może to być trudne. Proszę zauważyć, że bardziej realistycznie od władzy zachowuje się Kościół Katolicki. Przeciw „Matce Joannie od aniołów” w 1961 roku Episkopat protestował listem do władz państwowych, bo wiedział, że one są dysponentem losu filmu. Przeciw „Klerowi” oficjalnego protestu nie było, bo Kościół wie, że byłoby to bezprzedmiotowe, bo władza nie ma już takich prerogatyw. Przywołam tu wypowiedź Agnieszki Holland, która stwierdziła, że tamta władza (w PRL – M.W.) bała się sztuki, bo ją szanowała, a obecna boi się mniej. „Spotkałam się z Lechem Kaczyńskim, rozmawialiśmy, zabiegał o to, bym go zrozumiała, ja prosiłam, by i on rozumiał mnie” – mówiła w artykule Pauliny Reiter – „Ale nowi politycy mają artystów w dupie”. Powiedziała też, że obecnie filmowcy mają kłopoty, bo ich produkcje nie znajdują dystrybucji. „Robienie dziś filmu politycznego, dokumentalnego czy serialu jest szalenie trudne”. Podobnie przed laty Krzysztof Kieślowski, artysta o ugruntowanej już wtedy pozycji w kraju i na świecie głosił, że „cenzura ekonomiczna”, wprowadzona po 1989 roku ma większą moc niszczącą niż cenzura polityczna w PRL.

Jakie powinno i może być polskie kino? Jeśli nie drugim Hollywood , bo nie może, to jakim? Może powinno iść śladem dawnych sukcesów polskiej szkoły filmowej czy kina moralnego niepokoju, kina społecznego?

Proponuję, by nie zamykać się w żadnej formule. Jestem za różnorodnością tematyczną w polskim kinie, tym bardziej, że krytycy zaczynają dziś, po czasie, doceniać walory „szkoły polskiej” oraz kina lat siedemdziesiątych. Polskie kino dawało zawsze szerokie spektrum tematyczne, od kina poważnych zagadnień społecznych, po dobre kino rozrywkowe. Tak bardzo ostro krytykowano i ośmieszano Bareję za „bareizm”, a dziś jego komedie są bardzo chętnie oglądane i traktowane jako „obraz PRL”. Komedie Sylwestra Chęcińskiego o Pawlakach i Kargulach przyciągały miliony widzów. Potrafiliśmy też robić wielkie widowiska kostiumowe jak „Krzyżacy” Aleksandra Forda czy „Trylogia” Jerzego Hoffmana oraz filmy muzyczne, choć nie zawsze doskonałe. Ale przecież zawsze można zrobić coś lepszego i w tym gatunku. Mówi się często, że dobre kino rozrywkowe to nie polska specjalność, a zupełnie niedawno obejrzałem świetny film Janusza Majewskiego „Czarny mercedes”.
Nie trzeba zadawać polskim filmowcom tematów na wypracowanie, ale dać swobodę ich inwencji. Nie możemy tkwić w dalekiej przeszłości i mówić, że jeśli polskie kino przedwojenne, te wszystkie „Antosie w Warszawie”, „Wacusie” i „Ułani księcia Józefa” były tandetne i że tzw. kryminały milicyjne w PRL były często nieporadne, to zawsze tak musi być. Świat się zmienia, przychodzą do kina nowe generacje i nie jest powiedziane, że Polska nie może stać się czempionem w dziedzinie komedii czy innych odmian kina rozrywkowego, byle zakorzenionego w polskim kontekście. Kino polskie powinno być użyteczne i różnorodne, pokazywać wszystkie okresy historii kraju i rozmaite problemy – piękne, patriotyczne karty naszej historii, ale też te ciemnie, ponure, haniebne, a przy tym powinna w nim być warstwa wysoce artystyczna. Do różnorodności gatunkowej kina jestem przywiązany od dzieciństwa na łódzkich Bałutach, bo w tamtejszym kinie wyświetlano repertuar bardzo zróżnicowany, od przygód Toma Mixa po radzieckie filmy socrealistyczne.

Co skłoniło Pana do stanięcia w obronie „Człowieka z marmuru” i innych krytycznych filmów, zważywszy, że postawa ta naraziła Pana na przykrości, a następnie spowodowała wyrzucenie Pana ze stanowiska?

Bo aprobowałem scenariusze i kierowałem je do produkcji, a „Człowiek z marmuru” wyrażał prawdę, opowiadając także o czasach młodości, całym pokoleniu, a także mojej rodzinie, moich przyjaciołach i znajomych. Przyznam, że oglądając go po raz pierwszy miałem łzy w oczach, choć wiedziałem, że film ten spotka się z oporem nie tylko ze strony władzy i krytyki prasowej, ale i części ludzi pracy, którzy uważali, że deformuje on obraz tamtych lat, szczególnie jeśli chodzi o ukazanie współzawodnictwa pracy. Myślę, że jeśli Polska Ludowa była taka, jaka była, jak mówiono „najweselszym barakiem obozu”, co znajdowało także potwierdzenie w potężnym ruchu satyryczno-kabaretowym, bez pomników Stalina i kołchozów, ze swoim większym zakresem wolności niż w innych „demoludach”. A nawet „oknem na świat zachodni”, z większym poszanowaniem dla prywatnej własności, dla tradycji patriotycznych, co znajdowało odzwierciedlenie w programach nauczania historii i języka polskiego w szkołach, to zawdzięczaliśmy to m. in. formacji patriotycznej młodego pokolenia lewicy, które już wtedy coraz odważniej prezentowało czynnie swoje stanowisko, w latach po przełomie październikowym. Proszę zważyć na symboliczną wymowę faktu, że Władysław Gomułka i kardynał Stefan Wyszyński, zdecydowani przeciwnicy polityczni, ale obaj wybitni Polacy i patrioci, zostali aresztowani i poddani represjom stalinowskim w tym samym okresie, a uwolniony w wyniku wydarzeń 1956 r. Gomułka natychmiast po dojściu do władzy spowodował uwolnienie z internowania kardynała Wyszyńskiego. Warto w tym kontekście spojrzeć na fakt, że Gomułka został odsunięty i uwięziony z tzw. odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne. Dla dobra Polski i narodu nie należy pomijać 45 lat Polski Ludowej pomimo jej „czarnych plam” i deprecjonować osiągnięć, nie tylko w odbudowie narodowej gospodarki, ale także od podstaw polskiej kinematografii.

Dziękuję za rozmowę.

Mieczysław Wojtczak – ur. 1933 roku w Ozorkowie, działacz powojennego jeszcze skautingowego harcerstwa, drużynowy 2 Łódzkiej Drużyny Harcerzy im. Waleriana Łukasińskiego, założonej w 1912 r. w Łodzi. W 1949 roku w czasie reorganizacji i podporządkowywania ZHP celom politycznym harcerze przedwojenni, jak również nie będący uczniami szkół podstawowych, przestawali być harcerzami.
M. Wojtczak, opuszczając na stałe Izbę Harcerską (Szkoła Podstawowa nr 25 im. Bolesława Chrobrego) potajemnie wyniósł Sztandar Drużyny z wizerunkiem W. Łukasińskiego i Orłem w koronie, później poszukiwany przez władze. Dopiero w 1957 roku po przewrocie październikowym „matka druha M. Wojtczaka przechowując sztandar przez 8 lat – wręczyła go ponownie Drużynie” (2 Łódzka Drużyna Harcerzy im. Waleriana Łukasińskiego – Tomasz Kajkowski, 1970 r.). Działacz społeczny i polityczny, absolwent wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz i publicysta, przez jedenaście lat szef oddziału warszawskiego Polskiej Agencji Prasowej. W latach 1973-77 pierwszy Wiceminister Kultury i Sztuki, szef Kinematografii, współzałożyciel Fundacji Kultury Polskiej. Autor m.in. ”Kroniki nie tylko filmowej” (2004), „Zdobywanie Moskwy” (2006), „O kinie moralnego niepokoju i nie tylko” ​(2009), „Wielką i mniejszą literą. Literatura i polityka w pierwszym ćwierćwieczu PRL” (2014), a ostatnio dwutomowej pracy „Przeminęło… jednak pozostało. Od „Zakazanych piosenek” do „moralnego niepokoju” (2019) – cenionych książek dokumentujących społeczną i polityczną rolę polskiej kultury, w tym szczególnie filmu (wszystkie wydane przez Studio Emka). Nagrodzony w 1975 roku przez Stowarzyszenie Filmowców Polskich okolicznościową nagrodą „za wybitny wkład w rozwój polskiej kinematografii”. Odznaczony też medalem Zasłużonego Kulturze „Gloria Artis” i nagrodą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Złotą Odznaką Zasłużonego dla Warszawy.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Księga wyjścia (39)

Następny

Jak Kuba Bogu, tak Kuba Bogu

Zostaw komentarz