SAMSUNG CSC
Nigdy nie marzyłem, żeby robić dzieła sztuki, lecz chciałem opowiadać ciekawe historie – z reżyserem Markiem Piestrakiem rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Swoją przygodę w filmem rozpoczął Pan frapująco i na górnej półce jako praktykant na planie sławnego, legendarnego dziś „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego. Niech Pan opowie o tej przygodzie…
To wielka przygoda mojej młodości. Dzieciństwo spędziłem w Gdyni. Tam też, w Trójmieście, skończyłem studia inżynierskie, dokładnie na Politechnice Gdańskiej. Jako chłopak byłem pasjonatem kina. W domu, w którym mieszkałem, w Gdyni, mieszkał także kierownik kina „FALA” na Grabówku (dzielnica Gdyni) który wpuszczał mnie na filmy niedozwolone dla dzieci poniżej 12 czy 14 lat. Pamiętam m.in. „Miasto bezprawia”, „Ali Babę”, czy „Skarb Tarzana” z Johnnym Weissmuellerem. Zanim przydarzyła mi się wspomniana hollywódzka przygoda, nawet nie marzyłem o współpracy ze sławnym już wtedy Polańskim. Sprawcętego szczęśliwego dla mnie trafu był rektor łódzkiej szkoły filmowej, profesor Jerzy Toeplitz, który w 1967 roku wyjechał z wykładami do Los Angeles. Ja wtedy kończyłem szkołę filmową i marzyłem, żeby wyjechać do Stanów, gdzie miałem rodzinę, która mnie zaprosiła. Dostałem paszport i popłynąłem statkiem „Batory” z mojej rodzinnej Gdyni do Montrealu. To by¸ najtańszy środek lokomocji do USA, bo za bilet płaciło się złotówkami. Z Montrealu pojechałem autobusem do Los Angeles, gdzie na tamtejszym uniwersytecie odwiedziłem profesora Toeplitza. I on mi powiedział, że Polański kręci w „Paramouncie” „Dziecko Rosemary” i że on wybiera si« tam do niego. Zaproponował mi żebym go tam zawiózł¸ a on przedstawi mnie Polańskiemu. Pożyczyłem studebackera od rodziny i z duszą na ramieniu zawiozłem profesora do „Paramountu”. Do wytwórni weszliśmy słynnym wejściem Cecile’a B. de Mille. Polański zaprosi¸ nas na lunch. Oniemiałem ze szczęścia, zwłaszcza w momencie, gdy przy sąsiednim stoliku zobaczyłem rodzinę Cartwrightów z „Bonanzy” w komplecie, jedzących lunch w przerwie pracy na planie. Przy okazji zobaczyłem plan „Bonanzy”, słynną „Ponderosę”, farmę Cartwrightów ze sztucznym niebem i panoram gór w tle. Po lunchu i rozmowie, Polański zaproponował mi praktykę na planie i tak zostałem do końca zdjęć. Często odwoził mnie po zakończeniu dnia zdjęciowego swoim wspaniałym motocyklem, zostawiając mnie po drodze, a sam jechał dalej do swojego domu w Santa Monica. Atmosfera na planie była wspaniała, twórcza. Uważnie obserwowałem operatora Billa Frackera, rozmawiałem z odtwórcami głównych ról, Johnem Casavetesem, Mią Farrow, Ruth Gordon. Byli bardzo mili i przystępni. Spotkałem też kompozytora muzyki do „Dziecka”, tej słynnej kołysanki, Krzysztofa Komedę, m.in. w domu Polańskiego. Romana Polańskiego spotkałem ponownie w 1994 roku, kiedy kręciłem film o Leonie Niemczyku i sfilmowałem jego zaaranżowane przeze mnie spotkanie po latach z Polańskim w Instytucie Kultury Polskiej w Paryżu, w tym scenę gdy Niemczyk, który grał w „Nożu w wodzie”, mówi na powitanie: „Cześć Roman, widzę, że nie urosłeś.
Czy słynnego przedwojennego polskiego reżysera Michała Waszyńskiego, który nakręcił kilka odcinków „Bonanzy” jako Michael Waschynsky też Pan w Hollywood spotkał?
Jego akurat nie, ale poznałem sławnych wtedy gwiazdorów, Steve McQuinna i Lee Marvina. Mogę powiedzieć, że dotknąłem palcem Hollywoodu. To była fantastyczna przygoda, która mnie poza tym nauczyła m.in. jak organizuje się plan. Ta drobiazgowość przygotowania każdej sfery pracy była nieporównywalna z naszymi, zwłaszcza ówczesnymi, warunkami realizacji filmu. W USA to był przemysł z prawdziwego zdarzenia. Dla nas, przyzwyczajonych w Polsce do improwizacji i prowizorki była to bajka o żelaznym wilku.
Czy to właśnie udział w pracy przy legendarnym horrorze wzbudził w Panu tęsknotę za zrobieniem swojego filmu w tym gatunku? Bo w 1982 roku zrealizował Pan „Wilczycę”, której premiera odbyła się wiosną 1983 roku…
Nie wiem, być może takie marzenie istotnie utkwiło mi gdzieś w tyle głowy. Na pewno nigdy nie marzyłem, żeby robić dzieła sztuki, lecz chciałem opowiadać ciekawe historie. „Wilczyca” powstała na podstawie bardzo dobrego opowiadania Jerzego Gierałtowskiego pod tytułem „Wadera”, a scenariusz na podstawie tego opowiadania otrzymałem akurat w końcu ja. Pracowaliśmy nad nim z samym autorem, dość długo, mozolnie, decydując się w końcu na zmianę tytułu „Wadera” na jego polski odpowiednik polski, czyli na „Wilczycę”. Tradycja horroru w polskim kinie była i pozostała do dziś prawie żadna. Co prawda Janusz Majewski nakręcił kilkanaście lat wcześniej „Lokisa” według opowiadania Prospera Merimée, a Witold Orzechowski „Drogę w świetle księżyca” według opowiadania Ambrose,a Bierce, ale pierwszy był raczej pastiszem gatunku, a drugi – filmem telewizyjnym. Akcja „Wilczycy” pierwotnie miała, jak w opowiadaniu, rozgrywać w okresie Powstania Styczniowego, miał się pojawić oficer rosyjski i jego żołnierze, ale władze kinematografii się nie zgodziły na taki rosyjski kontekst. W związku z tym wymyśliłem, że ponieważ w scenariuszu występuje dagerotyp, czyli przodek fotografii, który pojawił się na początku lat 40. XIX wieku, to trzeba akcję usytuować wcześniej, w okresie Wiosny Ludów 1848 roku, a Olgierda Łukaszewicza zamiast w mundur oficera rosyjskiego ubrać w mundur austriackiego huzara. Film miał ogromne powodzenie. Obejrzało go około dwóch milionów widzów i cieszył się zainteresowaniem także za granicą. Jeden z krytyków czeskich napisał nawet, że to najlepszy horror w historii gatunku.
Czy fakt, że realizacja filmu miała miejsce w stanie wojennym, jakoś wpływał na atmosferę na planie?
Wydaje mi się, że cała ta dookolna sytuacja, autentyczna atmosfera napięcia wynikającego ze stanu wojennego, ciężka atmosfera polityczna w kraju, dojazdy na plan przez spotykane po drodze posterunki milicyjne, godzina milicyjna, padający śnieg, niecodzienna sceneria planu – wszystko to chyba jakoś przekładało się na nastrój aktorów, co z kolei widać chyba na ekranie. Pamiętam, że dobrym duchem naszej ekipy był Leon Niemczyk, który był wspaniałym, czarującym człowiekiem. On pamięta¸ o całej naszej ekipie, a ponieważ kręcił wiele filmów w NRD, więc stamtąd przywoził rozmaite wiktuały, smakołyki, kawę, wędliny, słodycze i dla każdego miał jakiś podarunek. Leon wprowadzał nas w dobry nastrój i humor. Pamiętam taką sytuację, że któregoś dnia ze Stanisławem Brejdygantem czekali długo na mrozie na koniach na ujęcie. I kiedy Brejdygant zaczął marudzić, że jest mu zimno, to siedzący w siodle bez słowa skargi Leon powiedział: „Staszek, co ty tak marudzisz, ciesz się, że nie grasz Indianina w zimie”. Leon w ten sposób żartobliwie nawiązał do tego, że grywał i Indian w tych enerdowskich westernach DEFY. Z sytuacji anegdotycznych pamiętam taką, która wiąże się z odtwórczyni roli tytułowej, imponującą urodę IwonyBielskiej, która była dosyć purytańska w zachowaniu. W jednej ze scen miał się do niej, jako do kobiety-wilczycy, dobierać huzar, grany przez Olgierda Łukaszewicza. Otóż kiedy zaczął szarpać na niej odzienie w celach miłosnych, Bielska uciekła z krzykiem oburzenia. Oburzyła się też pewnego razu na zbyt „rubensowskie” zdjęcie w negliżu zrobione jej na planie.
Wcześniej sporo Pan pracował jako drugi reżyser. Czy terminowanie przy realizacji filmu to dobra szkoła dla przyszłego samodzielnego twórcy?
Bardzo dobra, tyle że w obecnych warunkach realizacyjnych nie do powtórzenia. Ja debiutowałem jako asystent reżysera w filmie Hieronima Przybyła „Poznańskie słowiki” w 1965 roku jeszcze jako student. Zawdzięczam to szefowi zespołu „Rytm” słynnemu Zygmuntowi Szyndlerowi, który obejrzał to, co zrobiłem i powiedział: „Nie jesteś już praktykantem, ale asystentem reżysera i podpisuj umowę”. Z nieżyjącym już Przybyłem, uroczym i kulturalnym człowiekiem, pracowało się wspaniale. Pracowałem z nim też przy filmie „Paryż-Warszawa bez wizy”.
Czy zamiar realizacji „Testu pilota Pirxa” wziął się u Pana z fascynacji proząStanisława Lema?
Oczywiście, uwielbiałem go i przeczytałem wszystkie jego ówczesne książki. Jako chłopaczek czytałem pismo „Świat przygód”, w którym drukowano w odcinkach powieść „Jeniec z Marsa”. Podejrzewałem, że napisał je Lem, który się do niej nie przyznawał, ale której był chyba autorem i to dość młodocianym. „Test pilota Pirxa” był bardzo dobrze odebrany za granicą, nawet na Zachodzie, gdzie przecież były nieporównywalnie lepsze warunki realizacji tego rodzaju kosztownych projektów.
Lubił Pan na pracę na planie?
Bardzo, bo dla kogoś, kto jej nie lubi to może to być katorga. Ostatnia moja duża praca, to współpraca z Andrzejem Trzosem-Rastawieckim przy serialu „Marszałek Piłsudski”, która była znakomitą przygodęz prawdziwą historię.
Wcześniej, przez kilka lat nie miał Pan zbyt wielu możliwości ciekawej pracy filmowej…
Tak, bo pierwsza połowa lat 90. była pod tym względem katastrofalna. Bywało, że reżyserzy nie mieli z czego żyć. Musieliśmy się dla chleba i utrzymania się w branży imać często bardzo dziwnych realizacji. Okazało się, że krach poniosła idea wprowadzenia do kinematografii pełnego liberalizmu, bo na to mogły sobie pozwolić tylko Stany Zjednoczone czyli Hollywood czy Indie, czyli Bollywood. Wszędzie poza tym filmy są finansowane z różnych źródeł. Jeśli polskie kino ma się odrodzić, to musi iść taką drogą jak Europa Zachodnia. Musi się też zmienić stosunek do reżyserów czy aktorów, którzy odnieśli sukces. Poza Polską jeden sukces generuje następny. U nas sukces oznacza coś wręcz przeciwnego – skazanie na długą absencję.
Dziękuję za rozmowę.
Marek Piestrak – ur. 31 marca 1938 roku w Krakowie, absolwent Politechniki Gdańskiej i Wydziału Reżyserii PWSTiF w Łodzi (1974). Zrealizował m.in. „Śledztwo’ (1973), „Cicha noc, święta noc”,(1970) „Test pilota Pirxa” (1979) ( nagrodzony Grand Prix „Złoty Asteroid” na Festiwalu Filmów S.F. w Trieście, „Wilczycę” (1982), „Klątwę Doliny Węży” (1987), „Powrót Wilczycy” (1992), „Słudzy księcia Ciemności” (1992), „Odlotowe wakacje” (1999), a także seriale „Przyłbice i kaptury” (1985), „Życie jak poker” (1999), „Samo życie” (2002-2009). Drugi reżyser m.in. filmów: „Blizna” K. Kieślowskiego (1979), czy „Zaraza” Romana Załuskiego (1971). Ceniony także jako twórca wielu filmów dokumentalnych.