Dwa zdania redaktora Piotra Gadzinowskiego z ostatnich flaczków („Tusk mówił, a sławę zyskał Leszek Jażdżewski” oraz „Tusk przemówił, ale wszyscy usłyszeli Jażdżewskiego”) nasuwa mi hipotezę, że być może obu nas w nurtuje podobna kwestia.
Ja w każdym razie formułuję ją w formie pytania: jak to się stało, że już drugie pokolenie dziennikarzy, publicystów i polityków od roku 1989 począwszy trudni się krytyką Kościoła kat., a dopiero słowa młodego, dotąd szerzej nieznanego redaktora naczelnego „Liberté” Leszka Jażdżewskiego znalazło się w aż tak intensywnym ogniu furiackiej krytyki ze strony Kościoła kat. i prawicy, rządzącej i nierządzącej? Jego od kilku dni na okrągło powtarzane w mediach frazy o Kościele wyniosły go niczym potężna fala na desce surfingowej, przynosząc mu mołojecką sławę? Jażdżewski zrobił aż taką furorę, że reżyser i pisarz Andrzej Saramonowicz popadł w zachwyt i zobaczył Jażdżewskiego jako szefa wpływowego ruchu politycznego, a nawet… przyszłego premiera. Żywię szczerą sympatię dla Jażdżewskiego i dlatego nie życzę mu losu Wojciecha Fortuny, którego brawurowy skok na igrzyskach olimpijskich w Saporro w 1972 roku okazał się ostatnim w jego życiu dobrym skokiem.
Krótki kurs historii antyklerykalnego ruchu oporu
Delikatna jeszcze, nieśmiała krytyka Kościoła katolickiego (a ściślej jego hierarchii, kleru i ich fanatycznych zwolenników pośród polityków i „ludu bożego”) zaczęła się w momencie, gdy wiosną 1989, jeszcze w trakcie obrad Okrągłego Stołu, do opinii publicznej zaczęły dochodzić słuchy, że w katolickich kręgach związanych z opozycją krążą zamysły wprowadzenia w Polsce zakazu aborcji, określanego wtedy, wzorem Boya-Żeleńskiego, jako „piekło kobiet”. W reakcji na te pogłoski odbyły się pierwsze, rachityczne pikiety z bieda-transparencikami, jedną taka pamiętam z okolic dzisiejszego ronda de Gaulle’a w Warszawie. Istniała w wtedy jeszcze „Trybuna Ludu”, ale już bardzo minorowa i defensywna w nastroju. Klerykalna propaganda szalała na potęgę i nie było dla niej – dosłownie – żadnej przeciwwagi w przestrzeni publicznej. Szkoły zapełniali, bywało, że butni, księża-katecheci, szpitale, służby i instytucje obsiadali kapelani, emblematy religijne wciskano wszędzie, gdzie tylko się dało. Miarę panującej wtedy atmosfery może dać taki choćby fakt, że w szkole w której wówczas pracowałem, moja koleżanka, pełniąca jeszcze funkcję sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR i wicedyrektorki placówki, trudniła się jesienią 1989 roku dystrybucją krzyży do sal klasowych, czyniąc to z gorliwością, która wprawiła mnie w konsternację. Wielu kojarzyło się to z klerykalnym potopem. Ludzie o poglądach ateistycznych, laickich, agnostycznych, a nawet część katolików, w tym regularnie praktykujących, coraz bardziej dusiła się w tej coraz trudniejszej do zniesienia atmosferze. Pewnym pocieszeniem dla części z nich było powołanie dziennika „Trybuna”, następcy „Trybuny Ludu”, jednak formuła klasycznej, poważnej, politycznej gazety codziennej nie wystarczyła by dać wystarczający odpór triumfującym tendencjom. Dopiero niespełna rok później, jesienią 1990 roku pojawił się, nowatorski wtedy w formie i treści, tygodnik „Nie” założony przez Jerzego Urbana. Dla setek tysięcy ludzi, w tym dla piszącego te słowa, było to jak otwarcie lufcika w dusznym, smrodliwym pomieszczeniu. „Nie” uderzyło ostro i bez pardonu. Niezwykle atrakcyjnie redagowane, pełne różnorodnych form dziennikarskich, od felietonów do reportaży, z doskonałą, bardzo pomysłową, prześmiewczą grafiką, wystrzeliło jak armata pośród nocy, niczym czaadajewowski „Tielieskop” w mikołajewskiej Rosji. „Nie” był przede wszystkim antyklerykalny, natomiast dopiero w drugim rzędzie antykatolickie i antyreligijne. Fakty i opinie podawane przez „Nie” już w 1990 roku dokonały demaskacji, z którą Leszek Jażdżewski wystąpił 3 maja na Uniwersytecie Warszawskim. Już wtedy nieprzebrane szeregi czytelników „Nie” dowiadywały się każdego tygodnia, że Kościół kat. najbardziej zainteresowany jest pieniędzmi i wpływami, i że daremne jest szukanie w nim autorytetu, „transcendencji” oraz innych „niebieskich pokarmów”. Kto wie, czy gdyby nie powstało „Nie” – SLD dwa razy wygrałby wybory, a Aleksander Kwaśniewski dwa razy zostałby prezydentem. Kilkudziesięciu w sumie dziennikarzy i publicystów po raz pierwszy w historii polskiej prasy wprowadziło ostry dyskurs antyklerykalny i ateistyczny do głównego nurtu walki ideowo-politycznej. W II Rzeczpospolitej, ani tym bardziej wcześniej nie istniało masowo czytane, wielkonakładowe pismo o podobnym profilu. I choć totalna klerykalizacja na wszystkich frontach postępowała, to do zbiorowej świadomości dotarły fakty, emocje i pojęcia dotąd w Polsce elitarne i niszowe. Na początku lat 90-ych powstały dwa pisma „suportowe” w stosunku do „Nie” – w 1990 roku poważny lewicowy, społeczno-polityczny miesięcznik teoretyczny „Dziś” redagowany przez Mieczysława F. Rakowskiego, a w 1993 roku wolnomyślicielski miesięcznik (później kwartalnik) „Bez dogmatu”, kierowany przez lata przez Barbarę Stanosz. Oba pełniły rolę periodyków intelektualnych, w których wolne od obowiązku wykonywanie codziennej dziennikarskiej orki i bez stosowania „języka ulicy” jak „Nie” dopełniały swoich „braci większych” ofertą namysłu z dystansu, bez pośpiechu i ścigania się z codziennością. Z innej jeszcze perspektywy i w formule może aż nadto kulturalnej i koncyliacyjnej działało i działa pismo ruchu świeckiego „Res Humana”. W 2002 dołączyła do nich „Krytyka Polityczna”, periodyk, wydawnictwo oraz lewicowy ruch ideowy i intelektualny zainicjowany przez Sławomira Sierakowskiego. W 2000 roku powstał i zdobył szeroką popularność, założony przez Romana Kotlińskiego w Łodzi tygodnik „Fakty i mity” o generalnej linii pokrewnej tygodnikowi „Nie”. Z wyjątkiem „Nie”, z którym przydarzyła mi się jednorazowa współpraca, pisałem w zasadzie regularnie do wszystkich pozostałych pism, przy czym problematyka „kościelna”, „antyklerykalna” czy ateistyczna była najczęściej tematyczną dominantą mojego pisania. Będąc autorem, byłem jednocześnie czytelnikiem tych pism i z uwagą obserwowałem działalność publicystyczną takich autorów jak Jerzy Urban, Piotr Gadzinowski, Przemysław Ćwikliński, Andrzej Rozenek, Dariusz Cychol, Piotr Szumlewicz, Andrzej Dominiczak, Mariusz Agnosiewicz, Weronika Książek, Agnieszka Wołk-Łaniewska, Agata Diduszko-Zyglewska czy Mirosława Dołęgowska-Wysocka w dawnym wcieleniu i wielu, wielu innych. Ich „talent pióra” połączony z codzienną, usilną pracą była ową kroplą drążącą skałę, przygotowującą grunt pod przyszły laicki przełom – przełom, którego początku być może właśnie jesteśmy świadkami. Podawane przez nich fakty i formułowane oceny prawem osmozy przenikały niepostrzeżenie do krwioobiegu opinii publicznej i z wolna zmieniały świadomość społeczną. Nie można też nie wspomnieć mediów, które pojawiły się w miarę rozwoju i upowszechniania internetu, takich jak ateistyczne czy laickie portale – racjonalista.pl, apostazja.pl czy portal Krzysztofa Pieczyńskiego.
Nie tylko prasa
Rzecz jasna na rzecz tego przełomu działały nie tylko media prasowe, dziennikarze i publicyści, ale także organizacje laickie, kobiece, etc. których dziś jest w przestrzeni publicznej wiele, n.p. Fundacja im. Kazimierza Łyszczyńskiego, Fundacja Wolność od Religii, Stowarzyszenie Neutrum, Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów, czy Kongres Świeckości czy takie jak Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Swoje trzy grosze dodali tacy politycy jak n.p. Izabella Sierakowska, Joanna Senyszyn czy Janusz Palikot. Słowem, nad przełomem sekularnym w Polsce pracowały przez trzy dekady setki dziennikarzy, publicystów, działaczy, polityków. Nie dokonałby się on zapewne, gdyby nie samoistne procesy społeczne związane z przemianami cywilizacyjnymi, pokoleniowymi, z migracją i wynikającym z niej z przenikaniem do Polski postaw społecznych i światopoglądów, w tym powszechnego na Zachodzie sekularyzmu, a także z coraz powszechniejszą wiedzą o takich „grzechach pospolitych Kościoła”, jak choćby materialna chciwość. Istotne znaczenie miał też koniec pontyfikatu Jana Pawła II, a także kryzysy „sodomski” i „pedofilski” w instytucji Kościoła kat., kryzys, który szczególnie spektakularnie złamał jego wielowiekową potęgę w Irlandii. Jednak bez pracy medialnej nośność wspomnianych procesów i zjawisk na pewno byłaby mniejsza. Co znamienne i zastanawiające, przez wiele lat niemal żadnego udziału – poza nielicznymi epizodami z dziedziny kabaretowej – we wspomnianych procesach nie brał polski świat artystyczny, literatura, teatr, film, sztuki plastyczne. Głośne w ostatnim okresie przedstawienie teatralne „Klątwa” w warszawskim Teatrze Powszechnym, film Wojciecha Smarzowskiego „Kler”, który przyciągnął ponad pięć milionów widzów, głośne obrazoburcze wystawy plastyczne jak n.p. „Strachy”, czy ostatnio wystawiony na deskach teatru w Toruniu spektakl o Radiu Maryja „Wróg się rodzi”, to pieśń dopiero ostatnich kilku lat, ale lepiej późno niż wcale.
Jeszcze raz Jażdżewski. I wieprze
A jednak nikt, ani szyderstwa Jerzy Urbana, Janusza Palikota i innych, ani płomienny, prawie natchniony antyklerykalizm i antyreligiantyzm Krzysztofa Pieczyńskiego nigdy nie wywołały reakcji o takiej sile i tak wielkiego rezonansu jak wystąpienie Leszka Jażdżewskiego, młodego publicysty o nieco nieśmiałym, chłopięcym uśmiechu. Co było tego przyczyną? Po pierwsze, sprzyjała mu bezpośrednia okoliczność czyli przyjazd Donalda Tuska do Warszawy i wygłoszony przez niego wykład. Tusk zadziałał jak potężna oceaniczna fala na którą wskoczył młody surfer. Po drugie, Jażdżewski trafił w szczególnie trudny, kryzysowy dla Kościoła kat. okres, związany m.in. z ujawnieniem afer pedofilskich. Po trzecie, o ile prawie wszyscy wspomniani wcześniej personalnie i in gremio publicyści, działacze i politycy działali i działają z pozycji zewnętrznych wobec Kościoła kat., a n.p. Jerzy Urban i jego krąg wywodzi się wprost z poprzedniego ustroju, z PRL, retoryka wystąpienia Jażdżewskiego wyszła od wewnątrz. On mówił o tym, że Kościół „zaparł się Chrystusa”, „zaparł się Ewangelii” i że próżno szukać w nim „transcendencji” i „strawy duchowej”. To język katolika, a co najmniej chrześcijanina. A taka, wewnętrzna krytyka boli najbardziej i jest trudniejsza do odepchnięcia, do zlekceważenia niż krytyka zewnętrznych wrogów. Na koniec wracam do początkowego życzenia skierowanego do Leszka Jażdżewskiego. Życzę mu by nie okazał się efemerydą jak Wojciech Fortuna i by pomyślnie kontynuował swoją passę. Ponieważ jednak w swoim wystąpieniu wspomniał o świniach, to podsuwam mu do wykorzystania w przyszłości passus o wieprzach, pochodzący z Ewangelii Łukasza: „A pasło się tam na górze stado wielu wieprzów. I prosili go, by im dozwolił wejść w nie. I zezwolił im. Wyszły tedy duchy nieczyste z człowieka i weszły w wieprze. A stado pędem z urwistego brzegu wpadło do morza i potonęło”.