O polityczkach politycy przypominają sobie przez każdymi kolejnymi wyborami. Układając listy wyborcze.
Parytet płci na listach wyborczych wprowadzono przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku. Na każdej zarejestrowanej liście musi się znaleźć co najmniej 35 procent kandydatek i kandydatów – reprezentujących każdą z płci. Od czasu wprowadzenia parytetu płci już dwa razy głosowaliśmy w wyborach parlamentarnych, raz w europejskich i też raz w wyborach samorządowych.
Za parę tygodni drugie wybory samorządowe, w których będzie obowiązywał parytet płci. Czy okaże się sukcesem polityczek? Czy jedynie formalnym zapisem, zmuszającym partie i komitety do „upychania” na listach wyborczych żon, matek i ciotek polityków?
100 lat
W tym roku obchodzimy okrągłą rocznicę. Stulecie przyznania praw wyborczych kobietom. Polska znalazła się w pierwszej dwudziestce państw świata przyznających prawa wyborcze swoim obywatelkom. Ale nie fetowałbym tej rocznicy szczególnie hucznie. Bo uzmysławia równocześnie, jaka była pozycja kobiet w społeczeństwie przez pozostałe niemal 1000 lat polskiej państwowości. Zresztą nie tylko polskiej.
Często przywołujemy przykład dalekiej Brunei. W której kobiety do dzisiaj nie mają żadnych praw politycznych. A zapominamy o znacznie bliższej nam Szwajcarii. Gdzie kobiety w wieku naszych matek i babć też nie miały praw wyborczych. Szwajcarki uzyskały prawa wyborcze w 1971 roku, a w jednym z kantonów dopiero w 1990 roku!
Mimo setnej rocznicy przyznania Polkom praw wyborczych, nie można zapominać, że sporo wody w Wiśle upłynęło zanim w składzie obecnego Sejmu znalazła się ponad jedna czwarta kobiet. W pierwszych wyborach w 1919 roku na 348 mandatów kobiety wywalczyły ich zaledwie 5.
Polityczki
Jestem zdania, że wprowadzenie parytetu płci stało się w pewnym momencie koniecznością. Szkoda, że tak późno. I szkoda, że nie może ich na swoim koncie zapisać rząd lewicy. Zapobiegłoby to sytuacji, którą spotkałem na którejś z dolnośląskich list SLD sprzed dziesięciu lat. Kilkanaście nazwisk i… sami faceci. Co do sztuki.
Na pierwszy rzut oka dzisiaj na Dolnym Śląsku nie jest najgorzej. Wśród trojga prezydentów miast związanych z lewicą jest Beata Moskal-Słaniewska – prezydentka Świdnicy. Wśród czterech burmistrzów wywodzących się z lewicy jest Dorota Pawnuk – burmistrz Strzelina. Ale jak się przyjrzeć bliżej, widać, że w samorządach żeńska reprezentacja lewicy nadal jest bardzo skromna.
Równie skromna jest reprezentacja kobiet w gremiach zarządzających biznesem. Ale o tym za chwilę.
Rzeczpospolita facetów
Zupełnie nie radzili sobie z parytetami politycy II Rzeczpospolitej. Urzędujący w latach 1972-1976 gabinet premiera Piotra Jaroszewicza liczył aż 46 ministrów. Wśród tak licznego gremium nie znalazło się miejsce dla żadnej kobiety. Powiecie: to były inne czasy. To przyjrzyjmy się ostatniemu rządowi Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
W gabinecie premiera Mieczysława Rakowskiego było przestronniej. Gabinet tworzyło, prócz premiera, już tylko 25 ministrów. A kobiet w nim było? Jedna. Izabela Płaneta-Małecka – pełniąca funkcję minister zdrowia i opieki społecznej.
Zresztą tradycję jednoosobowej reprezentacji kobiet przejęła również lewica lat dziewięćdziesiątych. Koalicyjnym rządem Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego kierował Waldemar Pawlak. Tradycyjnie złożonym niemal z samych facetów. Jedyną polityczką była Barbara Blida, minister gospodarki przestrzennej i budownictwa.
Coś drgnęło za czasów rządu Leszka Millera. Udział kobiet w drugim rządzie lewicy wzrósł trzykrotnie. Statystyka budująca, ale oznacza tylko tyle, że wśród 30 ministrów znalazło się miejsce dla trzech kobiet. Krystyna Łybacka – minister edukacji narodowej i sportu, Barbara Piwnik – minister sprawiedliwości oraz Danuta Hübner – minister bez teki. W 90 procentach nadal była to Rzeczpospolita facetów.
Prezeska
Prezesi spółek giełdowych mogą powoli zacząć sprzątać swoje biurka. Unijna dyrektywa w sprawie poprawy równowagi płci wśród dyrektorów niewykonawczych spółek giełdowych daje im czas tylko do roku 2020. Później we wszystkich spółkach publicznych zatrudniających ponad 250 pracowników i mających obroty przekraczające 50 mln euro ma obowiązywać 40 proc. parytet na stanowiskach dyrektorów niewykonawczych.
Zapowiada się na rewolucję. Autorzy dyrektywy napisali w uzasadnieniu, że aktualnie udział kobiet w gremiach kierowniczych największych europejskich spółek giełdowych kształtuje się na poziomie 15 procent. Ciekawe jak na tę personalną rewolucję zareagują akcjonariusze. Czy europejskie giełdy czeka w najbliższych latach hossa? Czy bessa?
Polskie firmy giełdowe w kwestii parytetów wyglądają podobnie jak przytoczone powyżej składy polskich rządów. Czyli gorzej niż źle. W latach 2005-2009 przebadano 389 spółek notowanych na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie, łącznie przeprowadzając 1524 rocznych obserwacji. Okazało się, że w 74 proc. przypadków w zarządach spółek nie było żadnej kobiety. Jeśli chodzi o rady nadzorcze, żadnej kobiety nie było w połowie rad przebadanych firm. Czyli nadal jesteśmy daleko za… Norwegami.
Norwegia jest kobietą
W Norwegii już w 2004 wprowadzono prawo gwarantujące 40 procentowy udział w radach nadzorczych każdej z płci. Zapisy ustawy były niezwykle restrykcyjne. Spółce, która w ciągu dwóch lat nie dostosowała składu swoich rad nadzorczych do nowych wymogów groziła likwidacja.
Nie sprawdziły się pierwotne obawy części społeczeństwa, że ta wprowadzana nieco „siłowo” feminizacja rad nadzorczych zaburzy funkcjonowanie gospodarki. Po latach okazało się, że poziom wykształcenia składów norweskich rad nadzorczych poprawił się, a średnia wieku obniżyła się. Dzisiaj w radach nadzorczych norweskich spółek zasiada ponad 40 procent pań. I wszyscy uważają to za zupełnie oczywiste. Ale… nie ma róży bez kolców.
Norweskie starania o zwiększenie udziału kobiet w zarządzaniu firmami zakończyły się fiaskiem, jeśli chodzi o składy zarządów i funkcje menedżerskie. A więc stanowiska mające kluczowy wpływ na zarządzanie firmą nadal w zdecydowanej większości obsadzane są przez mężczyzn. Nawet w Norwegii.
Czas
Odpowiedź na pytanie, dlaczego norweskie starania o feminizację gremiów zarządzających firm zakończyły się jedynie połowicznym sukcesem, znajdujemy w przytoczonych badaniach polskich spółek giełdowych. Jak napisał prezentujący te badania Michał Romanowski z Biura Analiz Sejmowych: „dostrzeżono negatywny wpływ na powoływanie kobiet do zarządów i rad nadzorczych spółek giełdowych udziału w ich akcjonariacie inwestorów finansowych”. Co to oznacza? Że inwestorzy finansowi, będący z reguły największymi i najważniejszymi graczami giełdowymi, mniej chętnie decydują o zakupie akcji firm, w których na czołowych miejscach w zarządach i radach nadzorczych znajdują kobiety.
Michał Romanowski tłumaczy niechęć do zakupu akcji firm kierowanych przez kobiety bardzo prosto. W funduszach polityką inwestycyjną zajmują się niemal wyłącznie mężczyźni. Jak to zmienić? Wprowadzić kolejną dyrektywę, która wymusi, by zarządzaniem funduszami inwestycyjnymi w iluś tam procentach zajmowały się kobiety? Moim zdaniem, to droga donikąd.
Potrzeba czasu
W wielu krajach europejskich uznano, że ważniejsza od rachunkowych uregulowań dotyczących parytetów jest społeczna świadomość. Zmiana społecznych ról kobiet i mężczyzn (tak znienawidzone przez prawicę słowo gender) następuje stopniowo. Zadaniem państwa (i lewicy w szczególności) jest ten proces wspomagać. Ale sensownie.
35 procent
Rzucanie haseł nie ma sensu. Przekonaliśmy się o tym już w czasach PRL-u. U jego zarania krajobraz polskich wsi pełen był plakatów: „kobiety na traktory”. I co? Po upływie ćwierćwiecza w gabinecie premiera nie znalazło się miejsce choćby dla jednej kobiety. A przecież nie tylko o traktory chodziło.
Środowiska feministyczne zachęcają do kolejnych kroków, jeśli chodzi o układ list wyborczych. Wprowadzenia 50-procentowego parytetu oraz tak zwanego „suwaka”. Suwak to układ list wyborczych, w którym kandydaci i kandydatki pojawiają się na listach wyborczych naprzemiennie.
Nie jestem fanem takich zmian. Moim zdaniem, obowiązujący wymóg zapewnienia 35 procentowej reprezentacji obu płci na dzisiaj jest rozwiązaniem optymalnym. Notabene, spotkałem też listę wyborczą, która zdominowana była przez kobiety. A 35 proc. parytet dotyczył mężczyzn.
Ważne, by z parytetu coś wynikało. W 2011 roku, podczas ostatnich wyborów, w których Sojusz Lewicy Demokratycznej wprowadził posłów do Sejmu, obowiązywał parytet płci na listach wyborczych. Na listach SLD startowało ponad 35 procent kandydatek na posłanki. Zaś w 27 osobowej reprezentacji parlamentarnej SLD znalazły się tylko trzy. Raptem z 35 procent zrobiło się 10. Lewica ma więc ważną lekcję do odrobienia. Zwłaszcza że po wyborach w 2015 roku w zdominowanym przez prawicę Sejmie zasiada 27 procent kobiet.
Parytet w urzędzie
Rada Dolnośląska SLD przyjęła uchwałę zobowiązującą tworzących listy wyborcze do sejmiku województwa do zapewnienia parytetu płci na dwóch pierwszych, z reguły najważniejszych miejscach na liście. To krok w dobrym kierunku. Zapobiegający sytuacji, iż zachowując 35-procentowy parytet, tak zwane „biorące” miejsca na liście obsadzą faceci.
Od lewicowych kandydatów (i kandydatek) na prezydentów miast, burmistrzów i wójtów, startujących w najbliższych wyborach, oczekiwałbym więcej. Jeśli wygrają, staną się pracodawcami. Decydującymi bezpośrednio lub pośrednio o obsadzie licznych urzędów i spółek samorządowych. Chciałbym, by już teraz przyrzekli wyborcom, że będą kierowali się zasadami parytetu płci. Że bez żadnej dyrektywy unijnej, bez żadnej specustawy, doprowadzą do tego, że ich urzędami będą kierowali w równym stopniu mężczyźni, jak i kobiety.
To byłby rzeczywisty wkład lewicowych polityków i polityczek w likwidację „Rzeczpospolitej facetów”.