Czy brunatna prawica zagrozi Prawu i Sprawiedliwości?
Spolaryzowanie polskiej sceny politycznej, w wyniku którego sondaże przewidują, że łącznie na Prawo i Sprawiedliwość oraz Koalicję Europejską padnie około siedemdziesięciu procent głosów, usuwa w cień inną cechę zbliżających się wyborów: zagrożenie, jakie dla partii Jarosława Kaczyńskiego stanowi skrajnie prawicowa Konfederacja. W jej skład wchodzą rozmaite ugrupowania krytykujące politykę Prawa i Sprawiedliwości z prawej strony. Na program Konfederacji składają się rozmaite hasła: walka z homoseksualizmem i z dopuszczalnością przerywania ciąży, odrzucanie integracji europejskiej w imię rzekomego interesu narodowego, antysemityzm, a także krytyka polityki socjalnej PiS, w czym przoduje Janusz Korwin-Mikke. To z szeregów Konfederacji padło oskarżenie prezydenta Dudy o „uległość wobec żądań żydowskich” a nawet nazwanie go „żydowskim lokajem” (Grzegorz Braun). Sondaże sugerują, ze ten konglomerat może liczyć na poparcie nieznacznie przekraczające próg wyborczy (6 proc. w sondażu Kantar MB z 8-10 maja). Za mało, by odegrać znaczącą rolę, ale dosyć, by stanowić poważny problem dla obecnej partii władzy.
„Prawo i Sprawiedliwość” jest ugrupowaniem konserwatywnym i autorytarnym, ale nie jest grupowaniem antysemickim i faszyzującym. Ma ono jednak na sumieniu flirt z nacjonalistami, co najwyraźniej wystąpiło w działaniach prokuratury i policji, bardzo wyrozumiałych w stosunku do wyczynów ekstremistów z prawej strony. Nie ma potrzeby wyliczać kolejnych przejawów tej postawy, bo są one dobrze znane i wielokrotnie opisywane. Nie ulega wątpliwości, że taka postawa władz państwowych wobec skrajnej, nacjonalistycznej prawicy nie jest konsekwencją lokalnych błędów, lecz wynika z kalkulacji politycznej. „Prawu i Sprawiedliwości” wydawało się, że przymykając oko na wyczyny faszyzującej prawicy zdoła ją zneutralizować, a może nawet pozyskać jej poparcie. Okazało się to błędem, z konsekwencjami którego przyjdzie się liczyć już za kilka dni, a tym bardziej na jesieni.
Zaszła bowiem w polskiej polityce ciekawa zmiana. Od zarania Trzeciej Rzeczypospolitej mieliśmy do czynienia z próbami startu politycznego ugrupowań faszyzujących, w tym antysemickich, ale z reguły bez jakiegokolwiek liczącego się sukcesu. Z polityków obecnej Konfederacji jedynie Janusz Korwin-Mikke jako lider Unii Polityki realnej może poszczycić się jakimś (też zresztą nie imponującym) sukcesem politycznym. Reszta to był polityczny folklor.
Do pewnego stopnia zmieniło się to w 2015 roku za sprawą Pawła Kukiza, który na swoje listy przygarnął skrajnych nacjonalistów, między innymi Piotra Liroya i ludzi z Młodzieży Wszechpolskiej. Różnobarwny konglomerat, jakim jest „Kukiz’15” wypadł bardzo słabo w zeszłorocznych wyborach samorządowych a obecnie balansuje na granicy progu wyborczego. Natomiast wprowadzeni przez Kukiza do Sejmu nacjonaliści znaleźli dla siebie miejsce w Konfederacji, gdzie sąsiadują z wszystkimi, dla których „Prawo i Sprawiedliwość” jest niedostatecznie partią niedostatecznie prawicową.
Konfederacja odbiera PiS-owi część wyborców skrajnie prawicowych, zwłaszcza bardzo młodych i słabo wykształconych mężczyzn. Powoduje też rozchwianie przekazu politycznego, gdyż Jarosław Kaczyński i jego akolici nie mogą ani bardzo ostro zwalczać Konfederacji, ani podkupywać część jej postulatów. W pierwszym wypadku bowiem odpychaliby od siebie wyborców o poglądach bliskich Konfederacji, ale wciąż popierających PiS jako realną siłę polityczną, a w drugim – do reszty odpychaliby od siebie umiarkowanych wyborców.
Dylemat ten widać bardzo wyraźnie w kwestii antysemityzmu, która wróciła na plan pierwszy polskiej polityki wskutek niemądrej polityki obecnego rządu. Pomysł, by w drodze ustawowej zakazać wyrażania poglądu, że Polacy uczestniczyli w Zagładzie, można zrozumieć jedynie jako granie na sentymentach skrajnych nacjonalistów. Nikt przecież nie twierdził nigdy, że cały naród polski zhańbił się takimi czynami, ale też trudno zaprzeczyć, że byli – i to wcale nie tak nieliczni – Polacy wydający Żydów ręce hitlerowskich oprawców, a nawet osobiście ich mordujący. W tej sytuacji nowelizację ustawy o IPN można rozumieć jedynie jako naiwną próbę kupienia części głosów antysemickiej prawicy. Konsekwencje były dla PiS opłakane. Pod presją Stanów Zjednoczonych i w obliczu ogólnoświatowego rozgłosu, z jakim spotkała się niefortunna ustawa, wycofano się z niej pospiesznie, przez co dano amunicję antysemitom oskarżającym partię rządzącą o działanie pod „żydowskim dyktandem”.
Antysemityzm jest w Polsce poważnym problemem, ale należy wystrzegać się wyolbrzymiania jego skali. W dyskusji o antysemityzmie opublikowanej w ostatnim numerze „Studiów Socjologiczno-Politycznych” (2/2019) profesor Ireneusz Krzemiński podzielił się wynikami prowadzonych przez jego zespół od lat badań nad tym zjawiskiem. Z badań tych wynika, że zdeklarowanych antysemitów (20 proc.) jest niemal tylu ilu jest zdeklarowanych przeciwników antysemityzmu (21 proc.), co oznacza wyraźną zmianę w porównaniu z pierwszymi badaniami tego zespołu (z 1992 roku), gdy zdeklarowanych przeciwników antysemityzmu było dwukrotnie mniej niż zdeklarowanych antysemitów. Chociaż więc wciąż istnieje problem antysemityzmu, to jednak dokonuje się w Polsce korzystna zmiana. Flirtowanie z antysemityzmem przestało się opłacać, gdyż zraża także ludzi, którzy w innych kwestiach popierają program prawicy narodowej.
Zarazem jednak badania socjologów przypominają, że istnieje w naszym kraju (podobnie zresztą, jak w innych państwach europejskich i w USA) dość liczna antysemicka mniejszość. Na jej głosy liczą ci, którzy uważają PiS za partii niedostatecznie prawicową i niekonsekwentną w swym nacjonalizmie. Stawia to Jarosława Kaczyńskiego w rozkroku, co także w polityce nie jest komfortową pozycją.
Nie jest to jednak jedyny kłopot tego polityka. Dwa inne zarzuty czynione mu ze skrajnie prawej strony powodują podobne konsekwencje.
Jednym z nich jest zarzut, że nie jest szczery i konsekwentny w stosunku do Unii Europejskiej. Janusz Korwin-Mikke nie miał żadnych zahamowani, by z trybuny Parlamentu Europejskiego uporczywie głosić potrzebę zniszczenia Unii Europejskiej. Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawicki licytują się w deklaracjach poparcia dla Unii Europejskiej, choć zarazem zaklinają się, ze chcą jej zmiany a na listę kandydatów do Parlamentu Europejskiego wpisują była premier Beatę Szydło, której najbardziej znanym „osiągnięciem” było wyrzucenie flag Unii Europejskiej z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Jest to próba gry na dwóch fortepianach: kokietowania eurosceptyków, ale kultywowania poparcia wyborców ceniących sobie (jak ogromna większość obywateli naszego państwa) polską obecność w Unii.
Drugim jest zakaz aborcji. W społeczeństwie polskim szybko rośnie poparcie dla liberalizacji ustawy antyaborcyjnej z 1993 roku, przeciw której my, posłowie SLD, głosowaliśmy i który bardzo konsekwentnie zwalczaliśmy. Jeszcze niedawno największym poparciem cieszył się pogląd, że należy zachować ustawę z 1993 roku, ale i wtedy zwolennicy jej liberalizacji byli parokrotnie liczniejsi niż zwolennicy jej zaostrzenia. Ostatnio proporcje się zmieniły: kolejne sondaże sugerują, że większość Polek i Polaków jest za rozsądną liberalizacją ustawy, zwłaszcza za dopuszczalnością przerwania ciąży z powodów społecznych. Zarazem jednak okrzepł ruch antyaborcyjny, domagający się takiej zmiany ustawy, która wykluczyłaby dopuszczalność aborcji ze względów na ciężkie uszkodzenie. Stanowisko to ma poparcie hierarchii kościelnej, co stawia PiS w dodatkowo trudnej sytuacji, gdyż partia ta liczy na poparcie kleru w wyborach. Liderka ruchu antyaborcyjnego Kaja Godek na liście kandydatów Konfederacji to przypomnienie Prawu i Sprawiedliwości, że w tej sprawie rozczarowuje skrajnie prawicowych wyborców.
Co z tego wynika dla Koalicji Europejskiej i dla znajdujących się poza nią ugrupowań lewicy? Kunktatorstwu i lawirowaniu Prawa I Sprawiedliwości należy przeciwstawić czytelny przekaz. Dzisiejsza opozycja demokratyczna, niezależnie od istniejących różnic, jest i będzie konsekwentnym, wolnym od lawiranctwa, rzecznikiem Polski otwartej, tolerancyjnej, proeuropejskiej. Nie liczymy na głosy antysemitów, religijnych fanatyków czy nacjonalistycznych wrogów integracji europejskiej. Nie ścigamy się z Jarosławem Kaczyńskim o głosy faszyzującej prawicy. Problem zagrożenia z prawej strony, zagrożenia, jakie stanowi brunatniejąca prawica, jest jego – a nie naszym – kłopotem.
Zarazem jednak pamiętać należy, że lekceważenie zagrożenia faszystowskiego było w przeszłości – i jest nadal – niebezpiecznym błędem. Demokratyczna opozycja, a w jej ramach silna lewica, to najpewniejsza gwarancja, że nie dojdzie to odrodzenia upiorów przeszłości.