Po raz pierwszy od wielu lat polska lewica pójdzie do wyborów parlamentarnych w jednym bloku.
Możecie zapytać, szanowni Czytelnicy i szanowne Czytelniczki: dlaczego tak późno? Od poprzedniej – nieudanej – próby jednoczenia lewicy w 2015 roku upłynęły cztery lata. Tymczasem nowy projekt powstaje zaledwie na trzy miesiące przed wyborami. Stało się tak, gdyż każde z ugrupowań nowej koalicji wybrało w przeszłości inną polityczną drogę. Decyzja o połączeniu sił mogła zapaść dopiero wtedy, gdy każda z tych trzech dróg okazała się ślepą uliczką.
Trzy drogi lewicy
Partia Razem od początku istnienia postawiła na samodzielność. Uważając, że najcenniejszym jej walorem będzie brak bagażu doświadczeń z przeszłości, szczególnie tych negatywnych. Nie wierzono, że można współpracować z politykami i polityczkami starszego pokolenia, z ludźmi lewicy czasów PRL-u. Złośliwi nazywali partię Zandberga partią „Osobno”. Ostatnie wybory europejskie dramatycznie zweryfikowały drogę polityczną partii Razem. Mimo że w eurowyborach Razem wystartowało w koalicji o nazwie Lewica Razem, wynik wyborczy całej koalicji nie przekroczył 2 procent.
Robert Biedroń, tworząc w lutym tego roku partię Wiosna, „śnił o potędze”. Pamiętamy, jak w przedwyborczych wystąpieniach meblował przyszły rząd. Widząc siebie w roli premiera. Wybory europejskie sprowadziły Biedronia na ziemię. Uzyskane 6 procent poparcia i trzech przedstawicieli Wiosny w Parlamencie Europejskim to oczywiście bardzo dobry rezultat. Biorąc pod uwagę zaledwie trzymiesięczny staż Wiosny na scenie politycznej. Ale zdecydowanie za mało, by Polską rządzić.
Sojusz Lewicy Demokratycznej postawił z kolei na zjednoczenie całej opozycji. Mając świadomość, że tylko w ten sposób można stworzyć siłę polityczną zdolną do stawienia czoła rządzącemu Prawu i Sprawiedliwości. Zresztą wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego potwierdził słuszność tej koncepcji. Sam Sojusz osiągnął bardzo dobry rezultat, uzyskując 5 mandatów. Ale również wynik całej Koalicji Europejskiej – mimo że słabszy od wyniku PiS-u – sugerował sensowność kontynuowania drogi jednoczenia demokratycznej opozycji. Niestety dla liderów PSL i PO ważniejsze okazały się wewnątrzpartyjne rozgrywki niż dążenie do odebrania władzy Jarosławowi Kaczyńskiemu. Szkoda.
Lepiej późno niż wcale – zakończmy ten temat. Najważniejsze, że czekanie w przedwyborczym przedpokoju wreszcie się skończyło.
Koniec „dobrej zmiany”
Nie liczmy na to, że wspólny start lewicy spotka się z aplauzem politycznej konkurencji. Silna lewica może odbierać głosy Prawu i Sprawiedliwości. Tak! Zwłaszcza wśród tych grup wyborców, do których szeroki strumień transferów finansowych nie był kierowany. A więc ludzi starszych, emerytów i rencistów. Poza rzuconym ochłapem trzynastej emerytury, w ich życiu niewiele się zmieniło. A w wielu wypadkach – wobec rosnących cen żywności – sytuacja osób i rodzin najsłabszych ekonomicznie pogorszyła się.
Dane opublikowane niedawno przez GUS szokują. Po kilku latach systematycznych spadków, w 2018 roku wzrósł w Polsce poziom ubóstwa. I to we wszystkich grupach społeczno-ekonomicznych: pracowników, rolników, przedsiębiorców, emerytów i rencistów. Poziom skrajnego ubóstwa, określanego mianem minimum egzystencji, wzrósł w ciągu ostatniego roku aż o 25 proc. Równie wysoki poziom skrajnego ubóstwa GUS notował ostatni raz dziesięć lat temu, w 2009 roku. Czas rzekomych sukcesów „dobrej zmiany” dobiega końca.
Nie liczmy również na przychylność Koalicji Obywatelskiej. Którą Adrian Zandberg słusznie określił jako koalicję Grzegorza ze Schetyną. Szef PO postawił sobie za zadanie nie pokonanie Jarosława Kaczyńskiego, ale pokonanie i zdominowanie swoich niedawnych koalicjantów z Koalicji Europejskiej. Będzie najpewniej przekonywał o rzekomo straconych głosach wyborców, którzy chcieliby głosować na PSL lub na koalicję lewicową. Wykorzystując przy okazji obecność Barbary Nowackiej do tworzenia złudnego wrażenia, że interesy lewicy reprezentuje On.
Tak więc w nadchodzącej kampanii wyborczej lewica będzie musiała zmierzyć się z atakami nie tylko Prawa i Sprawiedliwości. Niestety, pewnie również ze strony Koalicji Europejskiej. Partie POPiS-u nie zaakceptują powstania trzeciej siły, mogącej w przyszłości zagrozić prawicowemu duopolowi. A jak zachowa się w tej sytuacji „czwarta władza”? Czyli media.
Grillowanie
Tak zwane „grillowanie” członków tworzącej się koalicji już się rozpoczęło. TVN24 postanowiło sprawdzić, co Adrian Zandberg w przeszłości mówił o SLD. Za chwilę inna stacja przypomni wypowiedź Roberta Biedronia o „leśnych dziadkach”. Z archiwów dziennikarze wygrzebią barwny obrazek, na którym Marcelina Zawisza z partii Razem nie chce podać ręki przewodniczącemu SLD. I tak dalej. W dzisiejszych czasach mediów elektronicznych i internetu – tak jak w przyrodzie – nic nie ginie. A stara zasada „dziel i rządź” nie straciła na aktualności. Mając świadomość, że lewica może podbierać elektorat głosujący dotychczas na PiS, szczególną determinacją w dzieleniu lewicowych koalicjantów wykaże się telewizja Kurskiego. Tak przewiduję.
Nie dać się sprowokować. Mówić jednym, wspólnym głosem. To możliwe. Choć faktycznie w przeszłości różnie bywało. Ale któż z nas, z ręką na sercu, może zapewnić. Że nigdy nie powiedział paru słów za dużo. W rodzinie. W pracy. I w polityce – również. Najlepszą odpowiedzią dla szukających różnic wśród lewicowych koalicjantów będzie wspólny program.
Senyszyn i Zandberg
Byłem w ubiegłym tygodniu, wraz z Maciejem Koniecznym z partii Razem, gościem programu Polsat News. Prowadzący zadał pytanie: jak wyobrażamy sobie obecność w jednej koalicji Joanny Senyszyn i Adriana Zandberga. Zadziwiające pytanie. Bo gdy popatrzymy nie na PESEL polityczki SLD i polityka Razem (o ageizmie czyli dyskryminacji ze względu na wiek pisałem niedawno na łamach Trybuny), a na poglądy polityczne – to ich obecność we wspólnej koalicji jest czymś oczywistym. W sprawach świeckiego państwa, w walce o prawa kobiet – Senyszyn, Zandberg i Biedroń mówią jednym głosem. Zresztą nie tylko w tych sprawach.
Najsilniejszą stroną i spoiwem powstającej koalicji lewicowej jest zgodność programów tworzących ją partii. Nawet propagandzistom Kurskiego trudno będzie wbić klin i próbować rozbijać koalicję, wynajdując różnice w programach koalicjantów. Zarówno jeśli chodzi o problematykę społeczną, jak i światopoglądową.
Osobiście kamień spadł mi z serca. Kibicowałem wielkiej koalicji „wszystkich ze wszystkimi”. Widząc w niej optymalną konfigurację umożliwiającą odsunięcie PiS-u od władzy. Ale jednocześnie zżymałem się na myśl, że lewica będzie musiała uzgadniać wspólny program z liberalną i antypracowniczą Platformą Obywatelską i z klerykalnym Polskim Stronnictwem Ludowym.
Pięć czy osiem
Pierwszym problemem, z którym zderzy się nowa koalicja, będzie formuła startu. Wybór pomiędzy sercem i rozumem – jak w dawnej reklamie. Serce podpowiada, by do wyborów poszła szeroka koalicja polskiej lewicy. A wszyscy jej uczestnicy pojawili się na listach wyborczych z wysoko niesionymi sztandarami własnych partii. Głęboko przy tym wierząc, że 8‑procentowy próg wyborczy nie okaże się przeszkodą. Bo sondaże dają…
W 2015 roku sondaże też były obiecujące. Politycy i polityczki Sojuszu Lewicy Demokratycznej szczególnie dobrze zapamiętali tamte przegrane przez lewicę wybory. Co prawda teraz sytuacja jest inna. Nie będzie, tak jak wówczas, dwóch list wyborczych lewicy. Ale rozum podpowiada, że 5-procentowy próg wyborczy z pewnością byłby bezpieczniejszym rozwiązaniem. Wówczas kandydaci koalicji musieliby startować z listy wyborczej jednej z partii wchodzącej w skład koalicji.
Decyzja o formule startu zostanie wkrótce podjęta wspólnie przez koalicjantów.
Jedynki, dwójki, trójki
Druga rafa, to oczywiście listy wyborcze. Startując osobno, każda partia ma komplet miejsc „dla swoich”. Jedynek. Dwójek. Trójek. Takie partykularne myślenie zwyciężyło w Polskim Stronnictwie Ludowym i w Platformie Obywatelskiej. I stało się jednym w ważniejszych powodów rozpadu Koalicji Europejskiej. W przypadku PSL-u to patrzenie na wybory wyłącznie pod kątem interesu własnej partii może zakończyć się wyeliminowaniem ludowców z polityki sejmowej. Ale to ich problem.
Myślę, że wszyscy politycy i polityczki koalicji lewicowej mają tę świadomość. Że po zadeklarowanym w ubiegły czwartek przez trzech liderów zamiarze wspólnego startu – nie ma odwrotu. Klamka zapadła. I jednym z kolejnych kroków tworzenia koalicji będzie podział miejsc na wspólnej liście wyborczej. Zresztą zarówno Biedroń, Zandberg jak i Czarzasty nie mają złudzeń – samodzielny start każdego z ugrupowań byłby wyłącznie walką o przekroczenie progu wyborczego.
Trzech tenorów
Pisałem nie tak dawno o „lewarowaniu lewicy”. Przewidując, że wspólny start SLD z partią Grzegorza Schetyny może okazać się dla lewicy korzystny. Pomagając w odbudowaniu pozycji tejże lewicy na scenie politycznej. Wobec rozpadu Koalicji Europejskiej, ten plan oczywiście spalił na panewce. Co pozostało?
Pamiętam jak po rozpadzie AWS-u, w objazd po kraju ruszyło „trzech tenorów” prawicy: Tusk, Olechowski i Płażyński. Mało kto przypuszczał, że to był początek rządzącej później przez osiem lat Platformy Obywatelskiej. Trudno dzisiaj przewidywać, jak potoczą się losy lewicowej koalicji zawiązanej przez Czarzastego, Zandberga i Biedronia (trochę brakuje w tym towarzystwie żeńskiego „sopranu”). Bo powstanie wspólnej reprezentacji, to dopiero pierwszy kamień milowy nowej polskiej lewicy.
Kamienie milowe
Drugim kamieniem milowym będzie powrót posłanek i posłów lewicy do Sejmu – po czteroletniej absencji. Kolejnym – wspólny klub parlamentarny. By koalicja nie okazała się wyłącznie trampoliną na Wiejską dla polityków i polityczek poszczególnych partii.
A potem? Myślę, że ciąg dalszy nastąpi… Jednoczenia lewicy.