Wśród politycznych elit trwają ożywione dysputy na temat tworzenia szerokiej koalicji mającej na celu odsunięcie PiS od władzy.
Utworzenie takiej koalicji niewątpliwie leży w interesie Platformy Obywatelskiej co umocniłoby jej rolę najważniejszego gracza w szeregach opozycji. Szeroka koalicja to także szansa dla ratującej się przed upadkiem Nowoczesnej oraz być może niektórych polityków z kręgu marginalnego koalicjanta uosabianego przez Barbarę Nowacką. Wątpliwa natomiast jest sensowność przystępowania do koalicji przez PSL i SLD. Jedynym argumentem na rzecz włączenia się w projekt PO jest obawa przed nieosiągnięciem progu wyborczego. Na którego progu oba te ugrupowania balansują. Jednak PSL już niejednokrotnie tak balansowało, również poniżej progu, a jednak zawsze wprowadzało swoich ludzi do Sejmu. SLD natomiast najwyraźniej boi się powtórki z ostatnich wyborów skutkujących brakiem parlamentarnej reprezentacji.
Pojawia się jednak pytanie, czy taki koalicyjny wariant jest korzystny dla lewicy. Start w ramach szerokiego opozycyjnego frontu mógłby wprawdzie dać poselskie mandaty kilku czołowym politykom SLD jednak już nie przedstawicielom struktur sojuszniczych. Chyba nie po to utworzono blok SLD Lewica Razem aby przyklejać się do prawicowej Platformy. Ponadto ewentualny start lewicy do spółki z blokiem prawicowo-chadecko-liberalnym mógłby dla lewicowych wyborców być na tyle niezrozumiały, że mógłby niemałą ich część odstręczyć od udziału w wybory. Pozostałej zaś części lewicowego elektoratu przypadłaby natomiast rola napędzania głosów liberałom i chadekom. Robiliby zatem za jeleni, które są wprawdzie pożytecznymi zwierzętami jednak niekoniecznie na okoliczność wyborów.
Niektórzy politycy lewicy dali sobie narzucić lansowaną przez Koalicję Obywatelską, jak to się ostatnio modnie mówi, narrację traktującą na równi wybory europejskie i krajowe. O ile w przypadku wyborów do Sejmu w ewentualnej szerokiej koalicji anty-PiS można by się od biedy doszukiwać jakiegoś racjonalnego uzasadnienia o tyle koncepcja wspólnej listy w eurowyborach jest pozbawiona sensu. Między oby tymi głosowaniami zachodzi bowiem istotna różnica. W wyborach do Parlamentu Europejskiego nie chodzi o uwalenie PiS, ponieważ ugrupowanie to nie jest w stanie zdominować Europarlamentu nawet gdyby w Polsce zdobyło 100 procent głosów, a to który z bloków będzie miał więcej europosłów ma znaczenie wyłącznie prestiżowe. Start do spółki z PO dla Nowoczesnej a zwłaszcza dla Barbary Nowackiej może być czymś w rodzaju gwarancji załapania się do Europarlamentu. Jednak już nie dla lewicowych koalicjantów SLD, których szanse na umieszczenie na biorących miejscach listy wielkiej koalicji są raczej minimalne. Można by co prawda wspólny start do Europarlamentu potraktować jak sprawdzian przed wyborami sejmowymi. Jednak efekty takiego sprawdzianu będą zerowe. Fakt ewentualnego załapania się kilku polityków lewicy na europejskie mandaty nie będzie oznaczał żadnej wskazówki co do strategii w wyborach do Sejmu. Co najwyżej może świadczyć o tym, że zachowawcza postawa zapewnia mandaty kilku preferowanym osobom. Przy czym nie jest powiedziane, że liczba lewicowych posłów z łaski PO byłaby większa niż w przypadku przekroczenia przez lewicę progu wyborczego. Natomiast samodzielny start dawałby możliwość rozeznania co do społecznego poparcia a zatem szans w ważniejszych niż europejskie wyborach do Sejmu co z kolei pozwoliłoby na opracowanie strategii działania na okoliczność wyborów parlamentarnych. Start ze wspólnej antypisowskiej listy możliwość taką wyklucza.
Do tej pory PiS narzucało tematy publicznej dyskusji powodując reakcję ze strony opozycji. Jednak przed wyborami europejskimi Platforma przejęła inicjatywę proponując dychotomiczny podział na tych, którzy chcą wyjść z Unii i tych, którzy chcieliby w niej pozostać. PiS zareagowało tak jak powinno odkurzając szmatę w postaci flagi UE oraz ogłaszając, że w życiu Unii nie opuści, gdyż Polska jest sercem Europy. Dzięki temu przeciętnego wyborcę nie wnikającego w autentyczność i prawdomówność deklaracji PiS postawiono przed dylematem osiołka: który żłób wybrać, ten z owsem czy ten, gdzie jest siano.
Na podobny podział dała się również złapać znacząca część lewicy przyłączając się do koalicyjnego chóru powtarzając, iż PiS chce Polskę wyprowadzić z Unii. Takie podejście nie wydaje się być do końca przemyślane. Wprawdzie Kaczyńskiemu i jego ekipie nie w smak jest unijne korygowanie antykonstytucyjnych decyzji, to jednak prawdopodobnie dostrzegają to, że z tej antypolskiej Unii płyną do nas jakieś pieniądze a współfinansowane przez UE inwestycje przyczyniają się do lepszego wizerunku tzw. dobrej zmiany. Biorąc pod uwagę pisowską retorykę a także kontakty z podobnie rozumującym siłami w Europie można dojść do wniosku, że PiS i jego zagraniczni sprzymierzeńcy bynajmniej nie chcą opuszczać Unii, lecz starają się kształtować ją na swoją modłę – chrześcijańską, ksenofobiczną i antyimigracyjną.
Tymczasem aby się na tle tego koalicyjnego chóru wyróżnić a także by zainteresować wyborców samymi wyborami lewica powinna promować bardziej oryginalne i zgodne z lewicowymi wartościami hasła niż lakoniczny slogan „Europa”. I nie udawać, że Unia Europejska jest wzorem doskonałości nie wymagającym reformowania oddając pole do mniej lub bardziej uzasadnionej krytyki nacjonalistycznej prawicy. Wielu polityków i to nie tylko z antyunijnej prawicy dostrzega konieczność reformowania UE, lecz nie w kierunku chrystianizacji i nacjonalistycznej ksenofobii. Lewica powinna optować za bardziej demokratyczną i socjalną Unią, za Unią z bardziej ludzką twarzą. Powinna proponować ograniczenie uprawnień i kompetencji niewybieralnej brukselskiej administracji na rzecz zwiększenia decyzyjnej roli parlamentu Europejskiego, co pozwoli wyborcom zrozumieć, że eurogłosowanie ma jakiś sens.
Również w przypadku wyborów parlamentarnych nie wystarczy powtarzanie koalicyjnego hasła „Konstytucja”, które może być nośne i zrozumiałe głównie w kręgach liberalno-intelektualnych, które jednak nie stanowią większości wyborców. Lewicy natomiast powinno zależeć na pozyskaniu tych wszystkich, który nie tylko nie korzystają lecz wręcz tracą na polityce tzw. dobrej zmiany. A jak wiadomo jest ich nie mało. Rezygnując z samodzielnego startu w wyborach lewica pozbawia się dużej części swojej programowej tożsamości godząc się na rolę przystawki do posiadającej władcze ambicje Platformy Obywatelskiej. Argumentem na rzecz szerokiej opozycyjnej koalicji jest odebranie PiS-owi władzy. Cel ten można jednak również osiągnąć i wówczas, gdy ugrupowania opozycyjne osiągną w sumie taki wynik, który pozbawiłby PiS sejmowej większości. Dodatkowo taką szansę stwarza Wiosna Roberta Biedronia przyczyniając się, jak na razie, do utraty przez PiS sondażowych punktów procentowych. Dopiero po wyborach przyjdzie czas na wybór odpowiedniej taktyki w zależności od tego jaką ilość mandatów zdobędzie PiS wraz z przybudówkami. Jeżeli nie uzyska bezwzględnej większości, to znając talenty koalicyjne tej formacji można by oczekiwać utworzenia przez nią rządu mniejszościowego, którego pomysły mogłaby blokować opozycyjna większość bez wchodzenia w zinstytucjonalizowane alianse – tym bardziej przed wyborami. Są tego przykłady na świecie, wystarczy sobie poczytać i wyciągnąć wnioski.
Można wprawdzie w najnowszej historii znaleźć przykłady głosowania negatywnego, które dzięki mobilizacji całego spektrum politycznego uniemożliwiło zwycięstwo skrajnej prawicy. Były to jednak głosowania zero-jedynkowe na zasadzie alternatywy rozłącznej: albo-albo. Chodziło tu o prosty wybór między konkretnymi politykami, którym zjednoczona koalicja była w stanie uniemożliwić wygranie wyborów. Tak było we Francji w 2002 r., kiedy to Jean-Marie Le Pen przeszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich. W związku z tym na jego prawicowego kontrkandydata Jacquesa Chiraca zagłosowała zgrzytając zębami francuska lewica. Drugi przykład mniejszego kalibru to ostatnie wybory wojewody w słowackiej Bańskiej Bystrzycy. Aby usunąć ze stołka dotychczasowego włodarza, przywódcę neofaszystowskiego ugrupowania Partia Ludowa Nasza Słowacja Mariana Kotlebę wszystkie pozostałe liczące się siły polityczne porozumiały się co do wystawienia w wyborach jednego kontrkandydata nie powiązanego z żadną partią. Taka mobilizacja miała sens i przyniosła zamierzony efekt. Kotleba przegrał wybory a jego następcą został bezpartyjny przedsiębiorca Ján Lunter. Jednak przedwyborcza sytuacja w Polsce jest bardziej skomplikowana co powinno wymagać bardziej wnikliwej analizy niż posługiwanie się prostymi, lecz pozbawionymi głębszej treści hasłami typu „Europa” i „Konstytucja”.