fot.Witold Rozbicki
Niespełna dziesięcioletni okres działania SdRP zapisał się w historii polskiej lewicy jako okres trudnej, ale owocnej walki o odrodzenie, by wartości demokratycznego socjalizmu nie zostały pogrzebane i by w nowych warunkach suwerennego, demokratycznego państwa lewica odegrać mogła znaczącą rolę.
Mija właśnie trzydzieści lat od dnia, gdy w Sali Kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury delegaci na ostatni (XI) zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej powołali do życia nową partię polskiej lewicy: Socjaldemokrację Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP).Wiele zmieniło się od tamtego stycznia 1990 roku – w świecie, w Polsce, na lewicy. Pokolenie, które tworzyło SdRP, ustępuje dziś miejsca nowemu, urodzonemu lub co najmniej wychowanemu już w nowych warunkach. Temu normalnemu procesowi towarzyszyć jednak powinna refleksja nad przebytą drogą, ważna nie tylko ze względów sentymentalnych, ale także – a raczej przede wszystkim – z uwagi na nauki, które płyną z przeszłości.
Wracam do wydarzeń sprzed trzydziestu lat jako jeden z uczestników ostatniego zjazdu PZPR, założycieli nowej partii lewicy i jako członek jej władz naczelnych przez cały okres istnienia SdRP. Jest to więc obraz subiektywny, choć mam nadzieję, że osobisty aspekt tych refleksji nie zaciąży na ich obiektywizmie.
Skąd przyszliśmy?
Socjaldemokracja RP powstała z woli większości delegatów na ostatni zjazd PZPR, była więc – czego nigdy się nie wypieraliśmy – tamtej partii kontynuacją. Nie była to jednak kontynuacja mechaniczna, zwykła zmiana szyldu. Choć nową partię lewicy zakładali działacze dawnej PZPR, to jednak była to partia nowa: tak pod względem organizacyjnym, jak i programowym. Wyrastała z tego, co w PZPR było najbardziej wartościowe: z nurtu reformatorskiego, który w PZPR nigdy nie był nurtem dominującym, ale trwał przez cały okres jej istnienia a w momentach wielkich przełomów (1956, 1980-81, 1989) odgrywał znaczącą rolę. Nurt reformatorski w PZPR był bez porównania silniejszy i trwalszy niż podobne nurty w innych partiach ówczesnego bloku państw socjalistycznych. Tam, jeśli w ogóle istniały, były przejściowymi efemerydami (np. w Czechosłowacji w połowie lat sześćdziesiątych). Wyjątkiem – ale bardzo ważnym – było pojawienie się silnej grupy reformatorskiej w kierownictwie KPZR, ale nastąpiło to dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, gdy Michaił Gorbaczow umocnił swą pozycję.
W PZPR reformatorskie skrzydło było bez porównania silniejsze i miało znacznie dłuższą historię, na co złożyły się trzy okoliczności. Pierwszą była pozycja byłych socjalistów, którzy po wojnie odtworzyli Polską Partię Socjalistyczną, a po wymuszonym zjednoczeniu obu partii robotniczych w 1948 r. zachowali stosunkowo znaczne wpływy. Józef Cyrankiewicz, Oskar Lange, Stanisław Szwalbe, Adam Rapacki, Julian Hochfeld, Henryk Jabłoński – to bardzo ważni politycy tamtego okresu, który kierowali się tym, co jeden z nich (Hochfeld) nazwał „socjalistycznym realizmem” a co oznaczało uporczywe działanie na rzecz takiej polityki, która respektując warunki pojałtańskie zmierzałaby do uczynienia „polskiej drogi do socjalizmu” możliwie bliską humanistycznym ideałom. Wpływy tej grupy poważnie wzrosły po śmierci Stalina i podjęciu w ZSRR próby częściowej rewizji stalinowskiego modelu dyktatury. Ludzie ci wchodzili w życie polityczne przed wojną. W Polsce Ludowej mieli swych uczniów i następców w młodszym – moim – pokoleniu. Dla mnie na przykład najważniejszym politycznym nauczycielem był Julian Hochfeld. Ta rola dawnych socjalistów powodowała, że ich wpływ na klimat polityczny w PZPR przetrwał zmianę pokoleniową.
Drugą grupą reformatorów byli pragmatycznie i patriotycznie nastawieni działacze nieco młodszego pokolenia – tego, którego działalność polityczna zaczęła się w latach wojny. To pokolenie nazwałbym – z uwagi na najwybitniejszego jego przedstawiciela – pokoleniem Jaruzelskiego. On sam i wielu mu podobnych doszło do akceptacji Polski Ludowej nie w wyniku olśnienia ideologiczną wizją komunistycznej Arkadii, lecz w konsekwencji przemyślenia nauk płynących dla Polski z wielkiej wojny, która dla tego pokolenia była najważniejszym, formacyjnym wydarzeniem historycznym.
Trzecią wreszcie formacją reformatorów byli pragmatycznie nastawieni partyjni inteligenci, bardzo liczni w środowiskach ekonomicznych i technicznych, dla których bardziej od ideologii liczyły się realia, zwłaszcza gospodarcze. Te zaś skłaniały do rewidowania ideologicznych dogmatów. Nieformalnym organem tego środowiska stała się „Polityka”. Na rzecz nurtu reformatorskiego działały przemiany pokoleniowe. Już pod koniec lat sześćdziesiątych wyraźnie zarysowała się tendencja do pokoleniowej „zmiany warty” w kierownictwie PZPR. W pełni dokonała się ona czasie „gierkowskiej dekady”.
Nurt reformatorski miał swoje dobre i złe okresy. Jego wielkim sukcesem był rok 1956 – „Polski Październik”, nie bez racji uznany w świecie za najdalej idące i najbardziej udane uderzenie w stalinowską ortodoksję. Dwanaście lat później siły autorytarne wykorzystując hasła antysemickie i „antyrewizjonistyczne” podjęły szkodliwą dla Polski próbę odwetu, ale ich sukces okazał się krótkotrwały. W latach 70. polityka prowadzona przez PZPR była niekonsekwentną próba godzenia pewnych postulatów reformatorskich z konserwatywnym trzymaniem się coraz bardziej przestarzałych mechanizmów rządzenia. Kryzys sierpniowy 1980 r. ponownie otworzył reformatorom drogę do większego niż wcześniej wpływu na politykę PZPR, co wyrażało się w naszym uporczywym dążeniu do porozumienia narodowego na gruncie kompromisowo wypracowanej koncepcji demokratyzacji systemu politycznego, ale wymuszony rosnącą polaryzacją i zagrożeniem zewnętrznym stan wojenny proces ten przyhamował.
Reformatorzy nie złożyli jednak broni. Byli zaciekle atakowani przez polskich a także radzieckich neostalinowców, ale ich wpływ na kierunek polityki PZPR rósł – zwłaszcza w drugiej połowie lat 80., gdy zmiana klimatu na Kremlu pozbawiła skrzydło autorytarne ważnego poparcia zewnętrznego. Zaryzykuję tezę, że bez silnego skrzydła reformatorskiego w PZPR i bez udzielenia temu skrzydłu poparcia przez Wojciecha Jaruzelskiego nie byłoby polskiego „okrągłego stołu” i negocjowanego przejścia do demokracji parlamentarnej.
W procesie tego przejścia ujawnił się jednak ważny w skutkach paradoks. Skrzydło reformatorskie dominowało już wtedy w kierownictwie PZPR, ale nie na średnich szczeblach aparatu partyjnego. Większość komitetów wojewódzkich, w tym tak ważne jak warszawski i krakowski prowadziły politykę marginalizowania reformatorów, w tym także w procesie wysuwania kandydatur do Sejmu i Senatu w wyborach czerwcowych 1989 roku.
Wnioski z wyborów czerwcowych
Wyniki tych wyborów skrzydło reformatorskie przyjęło jako wyzwanie do podjęcia na nowo walki o kształt politycznej reprezentacji lewicy. Późną wiosną i latem 1989 w różnych częściach kraju rodziły się inicjatywy zmierzające do zasadniczej przebudowy PZPR. Najgłośniejszą z nich była 8 lipca 1989 r. na Uniwersytecie Warszawskim konferencja przedstawicieli kilkunastu organizacji partyjnych z całego kraju poświęcona przyszłości partii. O znaczeniu tej konferencji świadczyła obecność członka Biura Politycznego PZPR profesora Janusza Reykowskiego i ministra-przewodniczącego Komitetu Politycznego Rady Ministrów Aleksandra Kwaśniewskiego, a także opublikowanie przez „Życie Partii” (w numerze z 26 lipca 1989) mojego programowego referatu, który stanowił podstawę dyskusji i podjętych na konferencji decyzji.
Konferencja 8 lipca dała początek trwałej strukturze, nazwanej „Ruchem 8 lipca”, na czele której stał komitet pod przewodnictwem Leszka Jaśkiewicza, pierwszego sekretarza PZPR na Uniwersytecie Warszawskim. Była to jedyna w historii PZPR zorganizowana frakcja reformatorska, a jej znaczenie rosło w wyniku włączenia się w jej prace kilku polityków centralnego szczebla, w tym zwłaszcza Aleksandra Kwaśniewskiego.
W samym „Ruchu 8 lipca” ścierały się koncepcje radykalna i umiarkowana. Radykałowie domagali się natychmiastowego opuszczenia PZPR i budowania od zera nowej partii, ale zwyciężył pogląd umiarkowanych, że należy walczyć o oblicze i przyszłość głównej partii lewicy na jej zjeździe, którego przyśpieszenie było jednym z naszych głównych postulatów.
Po objęciu przez Mieczysława Rakowskiego stanowiska Pierwszego Sekretarza KC PZPR przeprowadził on dwie ważne dla przyszłości lewicy decyzje: o zwołaniu XI zjazdu partii na koniec stycznia 1990 r. i o w pełni demokratycznej ordynacji wyborczej, na podstawie której delegaci na zjazd. Po raz pierwszy (i, jak dotąd, jedyny) wybierani byli bezpośrednio przez członków partii w głosowaniu większościowym przeprowadzanym w okręgach wyborczych. Konsekwencją tej drugiej decyzji było to, że delegaci na zjazd nie zawdzięczali mandatów ustaleniom kierownictw komitetów wojewódzkich. Miało to dla reformatorów znaczenie przełomowe. Liczni reformatorzy weszli do Komisji Zjazdowej, w ramach której Aleksander Kwaśniewski przewodniczył bardzo ważnemu zespołowi statutowemu.
W przeprowadzonych w połowie grudnia kilkudniowych wyborach delegatów wszyscy poza jednym (Kazimierzem Kikiem) kandydaci Ruchu 8 lipca zdobyli mandaty, stając się znaczącą – choć mniejszościową – siłą na rozpoczętym 27 stycznia 1990 ostatnim zjeździe PZPR. W dniu otwarcia zjazdu przypinaliśmy sobie znaczki z napisem „Blok Socjaldemokratyczny”. Wkrótce okazało się, że plakietki te pobierają także delegaci spoza Ruchu 8 lipca, co spowodowało, że na zjeździe uformowała się licząca około trzystu osób frakcja socjaldemokratyczna.Natrafiła ona jednak na bardzo poważny problem. Dwa dni przed zjazdem klub poselski PZPR opowiedział się za powstaniem odrębnej partii z wicemarszałkiem Sejmu Tadeuszem Fiszbachem na czele. Ten były pierwszy sekretarz gdańskiego komitetu wojewódzkiego (zdymisjonowany z tego stanowiska po wprowadzeniu stanu wojennego) był wówczas postrzegany – także przeze mnie -jako jeden z czołowych reformatorów. Ponosiła go jednak ambicja, którą wykorzystywali inni. Fiszbach widział siebie w roli przywódcy nowej partii, w czym umacniał go – wciąż mający duże wpływy – Marian Orzechowski, w tym czasie członek Biura Politycznego i przewodniczący klubu poselskiego. Natomiast na przedzjazdowych spotkaniach delegatów zdecydowanie największe poparcie zyskiwała kandydatura Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym opowiedział się także ustępujący Pierwszy Sekretarz Mieczysław Rakowski.
Narodziny Socjaldemokracji RP
Otwarcie zjazdu odbywało się uroczyście, w obecności prezydenta Jaruzelskiego i licznej grupy weteranów ruchu robotniczego, ale przy akompaniamencie burzliwych demonstracji ulicznych organizowanych przez prawicowych ultrasów. Tworzyło to bojowy klimat, w sumie korzystny dla krystalizacji stanowiska lewicy.
W pierwszym dniu obrad stało się jasne, że grupa Fiszbacha nie ma zamiaru uczestniczyć w tworzeniu nowej partii. Następnego dnia opuściła ona salę obrad i spotkała się w „Sali Warszawskiej”. Grupa ta liczyła około 200 osób, w tym ok. 40 posłów i posłanek. Wbrew apelom Kwaśniewskiego zdecydowali oni o utworzeniu Polskiej Unii Socjaldemokratycznej, która jednak okazała się efemerydą. Pod koniec roku rozpadła się na tle rozbieżności w sprawie poparcia dla kandydatury Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich. W dyskusji po referacie Rakowskiego wyraźnie dominowali delegaci ze skrzydła socjaldemokratycznego, ale zabrzmiały także glosy kilku przedstawicieli zdecydowanie przeciwstawiających się opcji socjaldemokratycznej w imię zachowania, jak twierdzili, marksistowsko-leninowskiego charakteru partii. Stali już jednak na przegranych pozycjach.
Przed północą 27 stycznia zarządzono przerwę w obradach zjazdu i ukonstytuował się kongres założycielski nowej partii. Mandaty na kongres przyjęło 1533 delegatów, którzy tym samym mieli stać się założycielami nowej partii. Część z nich nie skorzystała jednak z tej możliwości i już w czasie obrad kongresu wycofała się z tej inicjatywy. Dla sporej (ale stanowiącej mniejszość) części nie do zaakceptowania było to, że nowa partia miała mieć oblicze socjaldemokratyczne a więc nawiązujące do tego nurtu ruchu robotniczego, który przez dziesięciolecia zwalczany był przez komunistów jako „rewizjonistyczny”.
Kształt ideowy nowej partii określony został w kolejnych głosowaniach przeprowadzonych następnego dnia. Uchwalony został statut nowej partii (1402 głosy „za”, 6 przeciw, 37 wstrzymujących się) i deklarację programową (1106 za, 60 przeciw, 82 wstrzymujących się). Na niespełna godzinę przed północą uchwalona została nazwa nowej partii (1129 głosów za, 81 przeciw i 36 na nazwą „Socjaldemokratyczna Partia Polski”). Ten moment narodzin nowej partii uczciliśmy odśpiewaniem hymnu państwowego i „sto lat”.
Parę minut po północy wznowił obrady ostatni zjazd PZPR i o godzinie 1.30 przyjął uchwałę o zakończeniu działalności PZPR, za czym głosowało 1228 delegatów (przeciw było 32, wstrzymało się 37). Warto zapamiętać te liczby, gdyż sygnalizowały one ważne i niekorzystne zjawisko: odsuwanie się sporej części aktywistów od działalności partyjnej. W ostatnim glosowaniu XI zjazdu nie wzięło udziału około 300 delegatów, którzy wcześniej opuścili obrady. Tylko część z nich wstąpiła do Unii Socjaldemokratycznej; inni wycofali się z polityki.
Po przerwie nocnej wznowiono obrady 29 stycznia. W bezpośrednich wyborach Kongres SdRP wybrał przewodniczącego i sekretarza generalnego. Obaj – Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller – mieli rywali, ale ich wybór dokonał się ogromną większością głosów (Kwaśniewski otrzymał 1049 głosy na 1170 głosów ważnych, Miller – 926 na 1159 głosów ważnych). Wybierając obu bezpośrednio Kongres wprowadził raczej kontrowersyjny układ, w którym byli oni równorzędnymi przywódcami partii. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z potencjalnie niekorzystnych skutków tego rozwiązania. Początkowo zresztą obaj przywódcy znakomicie się uzupełniali. Kwaśniewski przyciągał przede wszystkim młodych działaczy ze środowisk akademickich i z dawnego ruchu studenckiego, a Miller – tych działaczy PZPR, dla których kontynuacja działalności lewicowej partii była podstawową wartością.
Po wybraniu obu przywódców kongres dokonał wyboru Rady Naczelnej. Wśród 150 jej członków 49 było wyłanianych przez delegacje wojewódzkie, pozostałych wybrał kongres na podstawie liczby uzyskanych głosów. Aleksander Kwaśniewski zgłosił listę swoich sześćdziesięciu kandydatów; wszyscy oni zostali wybrani, choć bardzo zróżnicowanymi liczbami głosów. W wyborach Rady Naczelnej oddano 1186 głosów, co wskazywało na dość znaczny odpływ delegatów, a tym samym kurczenie się liczby członków-założycieli. Wśród osób, które wycofały się z budowania nowej partii byli niemal wszyscy członkowie ostatniego Biura Politycznego i Sekretariatu PZPR; wyjątkami pod tym względem byli Leszek Miller i Sławomir Wiatr, a także – choć nie kandydował do władz SdRP – Mieczysław Rakowski. Przez pewien czas wydawało się, że rozczarowani socjaldemokratycznym obliczem nowej partii działacze stworzą inną partię – „na lewo od SdRP”, ale nic takiego – przynajmniej na poważniejszą skalę – nie nastąpiło.
Początki działalności SdRP były bardzo trudne. Partia została zaatakowana przez Lecha Wałęsę, który w wystąpieniu telewizyjnym 1 lutego groził nam procesami. Widać było, jak bardzo zabolało go fiasko próby zbudowania (pod kierownictwem Fiszbacha) wasalnej wobec niego, ale deklarującej swą lewicowość, partii. Dość powszechne były wypowiedzi przewidujące niepowodzenie SdRP. Nie było to bezpodstawne. Początki budowania SdRP były rozczarowujące. Z około miliona członków PZPR, którzy wzięli udział w wyborach na jej ostatni zjazd, do SdRP wstąpiło jedynie około pięćdziesięciu tysięcy.
Zjawisko to było zrozumiałe, choć nas wtedy zaskoczyło. W końcowym okresie swego istnienia PZPR była przede wszystkim partią inteligencji, zwłaszcza tej, która zawodowo związana była z aparatem państwa. Zakończenie działalności PZPR pozwoliło tym ludziom przejść na pozycje bezpartyjnych fachowców bez konieczności występowania z partii. Wielu z tych ludzi zachowało lewicowe poglądy i w następnych latach głosowało na lewicę, ale do działalności partyjnej już nie wracało. SdRP budowana była przede wszystkim przez ludzi młodych, najczęściej z wyksztalceniem wyższym i nieproporcjonalnie często związanych z wyższymi uczelniami. Dobrym przykładem pod tym względem był Uniwersytet Warszawski. W Radzie Naczelnej SdRP znalazło się ośmiu pracowników UW, ale do nowej partii wstąpiło zaledwie nieco ponad dwudziestu pracowników UW i ani jeden student. Tym, co przesądziło o późniejszych sukcesach SdRP, była determinacja niewielkiego początkowo grona działaczy, którzy przekonani byli, że w radykalnie zmieniających się warunkach ustrojowych musi być miejsce na ideową, wyznającej socjalistyczne wartości, lewicę.
Przebyta droga
Następne lata to przekraczający nasze najśmielsze oczekiwania marsz SdRP ku wielkim politycznym sukcesom, choć początki zdawały się wróżyć źle. W majowych (1990 r.) wyborach samorządowych – pierwszych w pełni demokratycznych wyborach okresu ustrojowej transformacji – kandydaci SdRP otrzymali około 2 proc. głosów, co źle wróżyło na przyszłość. Ale już jesienią tego roku w wyborach prezydenckich wspólny kandydat SdRP i Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Włodzimierz Cimoszewicz otrzymał 9,21 proc. głosów.
Niespełna rok później w wyborach do Sejmu i Senatu stworzony z inicjatywy SdRP, a grupujący także związkowców z OPZZ i przedstawicieli kilku innych ugrupowań lewicowych Sojusz Lewicy Demokratycznej zajął drugie miejsce zdobywając prawie 12 proc. głosów, co dało mu 60 mandatów poselskich i cztery senatorskie. Niespełna dwuletnia kadencja tego Sejmu pokazała, ze odrodzona lewica jest w stanie aktywnie i skutecznie przeciwstawiać się zwartemu (ale tylko w stosunku do niej) blokowi partii wywodzących się z dawnej opozycji antykomunistycznej.
Autorytet lewicy rósł w miarę tego, jak potęgowało się rozczarowanie oboma rządami prawicy (kolejno Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej), które upadały w wyniku uchwalania – także naszymi głosami – wotum nieufności.
Przyśpieszone wybory 1993 roku przyniosły lewicy wielki sukces – ponad dwadzieścia procent głosów i najsilniejszą reprezentację w obu izbach parlamentu (171 mandatów poselskich i 38 senatorskich). Zawiązana po wyborach koalicja SLD i PSL rządziła Polską przez następne cztery lata i był to dla kraju dobry okres wychodzenia z recesji gospodarczej i szybkiej poprawy ekonomicznej, a także otwierania drogi do NATO i do Unii Europejskiej.
Miarą wzrostu pozycji lewicy był wybór Aleksandra Kwaśniewskiego na stanowisko prezydenta RP. Kandydatowi lewicy na ogół nie wróżono powodzenia w rywalizacji z urzędującym prezydentem – ikoną „Solidarności” i laureatem pokojowej nagrody Nobla. Z tego okresu pamiętam, jak bardzo odosobniony bywałem, przewidując jego wygraną.
Pasmo sukcesów
Kolejne wybory parlamentarne (1997 r.), choć przyniosły porażkę rządzącej koalicji dla SLD były sukcesem. Zwiększyliśmy uzyskane poparcie do 27 proc. głosów i gdyby nie wielka przegrana PSL pozostalibyśmy u władzy na kolejne cztery lata. Gdy więc w 1999 r. SdRP – w związku z powstaniem SLD jako nowej partii lewicy – kończyła swą działalność, jej działacze mieli uzasadnione poczucie, ze był to dla lewicy dobry okres. W istocie najlepszy w całej jej powojennej historii.
Późniejsze wzloty i upadki lewicy pozwalają lepiej zrozumieć fenomen SdRP. Na początku istnienia SLD jako nowa (przynajmniej formalnie) partia lewicy miał wyraźne sukcesy: ponowny wybór Aleksandra Kwaśniewskiego (2000) i wielki sukces w wyborach do Sejmu i Senatu (2001). Potem jednak przyszła seria porażek, aż po zupełną klęskę w roku 2015, z konsekwencjami której borykaliśmy się przez następne cztery lata. Dziś, gdy lewica wróciła do parlamentu i wyraźny staje się wzrost jej notowań, warto zdać sobie sprawę ze znaczenia, jakie ma krótka historia SdRP.
Partia ta zaczynała w warunkach tak trudnych, że jej późniejsze sukcesy wydają się niemal cudem. Były one jednak konsekwencją tych cech SdRP, które decydowały o jej tożsamości. Trzy z nich wysuwają się, moim zdaniem, na czoło.
Partia realistów i ideowców
Po pierwsze: była to partia ludzi ideowych. Balast oportunistów, którzy zawsze garną się do partii władzy, odpadł, gdyż w 1990 r. mało kto przewidywał powrót lewicy do władzy w bliskiej przyszłości. To samooczyszczenie się z karierowiczów dawało SdRP siłę, której nie miała PZPR i której zabrakło SLD, gdy w pierwszym okresie swego istnienia partia ta szła od sukcesu do sukcesu.
Po drugie: SdRP była zwartym kolektywem przyjaciół, wolnym od skłonności rozłamowych i od klikowych powiązań. Gdy SLD uginał się pod ciężarem rozłamu i kolejnych odejść dawnych działaczy, nieraz przypominałem sobie tę niezwykłą atmosferę koleżeństwa i wierności, w jakiej działaliśmy w czasach SdRP.
Po trzecie: była to partia zdolna do zaproponowania Polsce realistycznej i atrakcyjnej alternatywy w stosunku do tego, co sobą reprezentowała prawica w jej kilku, wzajemnie skłóconych, wariantach. W gospodarce była to „strategia dla Polski” Grzegorza Kołodki, a w sprawach ustrojowych wypracowany we współpracy z innymi ugrupowaniami projekt nowej konstytucji z jej wyraźnie demokratycznymi treściami i z ciekawie rozwiązanymi kwestiami relacji między prezydentem, rządem i parlamentem. O ideowości tej partii świadczyła między innymi konsekwentna walka o świecki charakter państwa, przeciw restrykcyjnej ustawie antyaborcyjnej i przeciw niekorzystnym postanowieniom zawartego w 1993 roku (przez rząd Hanny Suchockiej) konkordatu. W walce tej nieraz byliśmy osamotnieni (między innymi dlatego, że w tych sprawach nie mogliśmy liczyć na poparcie Polskiego Stronnictwa Ludowego), ale nie odbierało nam to woli walki. Z przykrością muszę stwierdzić, że pod tym względem polityka SLD po dojściu do władzy w 2001 roku była bez porównania mniej konsekwentna, a nawet nacechowana oportunizmem.
Można mi zarzucić, że idealizuję SdRP. Być może moje na nią spojrzenie zabarwia to, że działalność w jej kierownictwie była w moim życiu okresem szczególnie ciekawym i ważnym. Przekonany jednak jestem, że niezależnie od osobistych sentymentów Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej zasłużyła sobie nie tylko na wdzięczną pamięć, ale także na to, by nowe pokolenia polskiej lewicy wyciągały z jej doświadczenia wnioski na przyszłość.