6 listopada 2024

loader

Wiosna na cały wyborczy rok

Politycznym hitem ostatnich tygodni stała się konwencja założycielska partii Roberta Biedronia, która oficjalnie przyjęła optymistyczną nazwę „Wiosna”. Przyznam, że – jak na partię – nazwa to nietypowa.

Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że partie w większości już samą nazwą wbijają nam do głów swe ideowe przesłanie, aczkolwiek niektóre z nich popisały się w ostatnich latach wyjątkową przewrotnością: bez wątpienia cecha ta dotyczy przypadku „Prawa i Sprawiedliwości”, bowiem w praktyce nazwa ta stała się praktyczną wersją sformułowanej niegdyś, też przez J. Kaczyńskiego, zasady „tkm” (przed podaniem pełnej wersji spłoszyło mnie słowo na „k”).
Słucham, czytam i „konstatuję”, że R. Biedroń efektowną inauguracją zdrowo zamieszał politykom i dziennikarzom w głowach. Przywódcy partyjni nie wróżą Wiośnie rozwoju, chociaż na Torwarze zobaczyli mnóstwo młodych twarzy, i to zarówno kobiet, jak i mężczyzn! To rzadki obrazek na tle polskiej rzeczywistości politycznej i od razu wyznam, że mniej mnie dziwi nawet ten nadmierny optymizm (niektórzy nazywają to populizmem) Biedronia, demonstrowany na progu własnego politycznego domu, niż obecność np. Barbary Nowackiej w pierwszym rzędzie prawicowej Platformy. Zwłaszcza w kontekście podejmowanej przez nią mało zręcznej krytyki programu partii Wiosna.
Nie ulega wątpliwości, że Robert Biedroń wykonał kawał dobrej, społecznie potrzebnej roboty, wzywając do polityki pokolenie, którego obecności na polskiej scenie politycznej bardzo brakowało. Wprawdzie kilka lat temu powstała partia Razem, ale – przy użyciu ostrych kryteriów ideologicznych już na starcie zamknęła się przed otwartym naborem chętnych, co – jak wiadomo – ani jej, ani innym strukturom na lewicy sukcesu nie przyniosło. Zapamiętale krytykowała też SLD, odmawiając tej partii współpracy w jakiejkolwiek formie. Dzięki temu – jak to ktoś niedawno powiedział – Razem znalazła się dziś w próżni politycznej.
Warto przypomnieć, że na lewicy wcześniej były próby „pragmatycznej” zamiany liderów starych na młodych. W 2011 r ówczesny szef SLD – Grzegorz Napieralski – w wyborach do Sejmu powierzył jedynki w większości kandydatom młodym, aczkolwiek nawet na lewicy szerzej nie znanym. Próba zmiany pokoleniowej wewnątrz partii nie dała sukcesu, wynik wyborczy SLD był najsłabszy w ówczesnej historii partii. Podobną decyzję i z podobnym skutkiem podjął M. Borowski, który wyprowadził z SLD w 2004 poważnych ludzi, po czym nieoczekiwanie na czołowych funkcjach w partii wymienił ich na nieopierzonych, politycznych małolatów. Ci pierwsi poczuli się zbędni i z czasem zaczęli wracać do SLD, ci drudzy nie mieli siły przyciągania, bo – jak się okazało – niewiele jeszcze umieli. Myślę, że warto pamiętać o tych nieudanych próbach odmładzania partii na siłę.
Do niedawna zadawałam sobie nieustannie pytanie, w jaką niszę polityczną schowała się dziś generacja 25-45? Przecież nie wszyscy wyjechali z kraju w poszukiwaniu pracy i szczęścia pod innym niebem, nie wszyscy też trafili do wyizolowanej partii Razem. Wszystko wiedzący dziennikarze (wspierani przez niektórych socjologów) wieszczyli, że młode pokolenie w większości jest indyferentne politycznie, a jeśli już – to raczej skłania się ku prawicowej wizji rzeczywistości (patrz: narodowcy), niż ku lewicowości.
I oto okazało się, że na polskiej scenie politycznej jest zapotrzebowanie na nową partię polityczną – demokratyczną, proeuropejską i antyklerykalną, której powstanie zdecydowanie osłabia społeczne umocowanie bloku autorytarnego, reprezentowanego przez PiS, zwarte szeregi ONR i kościół hierarchiczny. Na Torwarze Wiosna przedstawiła polityczną ofertę i ekipę, która obiecała ją urzeczywistniać. Mam nadzieję, że nie zabraknie im energii, wytrwałości i rozumu, bo zbudowanie nowej partii jest samo w sobie wyzwaniem niezwykle żmudnym, wymagającym talentu i twórczej inwencji, a polityka jest zajęciem poważnym i odpowiedzialnym.
Wie coś na ten temat pokolenie lewicy, które budowało nową socjaldemokrację po 1989r, wówczas najczęściej 35 +, (Kwaśniewski był jeszcze młodszy, a Oleksy na pewno nie należał wówczas do „średnio-starszego” pokolenia). W każdym razie dominowali wśród nas ludzie urodzeni tuż po II wojnie światowej i tak nam się po 1989 /90 potoczyło, że niespodziewanie dla nas samych przyszło nam zastąpić tych, którzy przy Okrągłym Stole podzielili się władzą ze środowiskiem opozycyjnym.
Czy byliśmy do tego przygotowani..?
Moje pokolenie rosło szczęśliwie bez wojny, czas spędzało na kształceniu w porządnych szkołach i uczelniach, a po 1989r – gdy „przyszła na nas pora” – na miarę uzyskanego poparcia społecznego – odważnie włączyliśmy się w realizację wyzwania, jakim było wypracowanie nowego ładu ustrojowego i gospodarczego Polski oraz jej pozycji na scenie międzynarodowej. To, co nas odróżnia od współczesnych, w tym założycieli partii Wiosna, w większości polegało na znaczącej (przed 1989r) aktywności organizacyjnej i społecznikowskiej, przetrenowanej pod szyldami ZSP, ZMS, ZMW, ZHP, ZNP, LPŻ, Ligi Kobiet Polskich, Kół Gospodyń Wiejskich i wielu innych form organizowania się, według potrzeb i zainteresowań środowiskowych. Organizacje te miały charakter masowy, aprobujące socjalizm (dziś zwany „komunizmem”) i na tym gruncie tworzyły, bądź wspomagały adresowane do młodzieży ścieżki awansu społecznego, zawodowego oraz politycznego (w PZPR, ZSL, SD, Stowarzyszeniu „PAX” i in). Były najczęściej w całości, lub w części finansowane przez państwo, stąd na ogół miały charakter trwały. Przez te organizacje przez lata przewinęło się wiele milionów ludzi, wyposażonych w umiejętności organizatorskie (a niektórzy nawet przywódcze), kontakty i pozycję środowiskową, popartą najczęściej dyplomem wyższej uczelni. Ten kapitał społeczny bardzo nam się przydał po 1989r.
Na zadane powyżej pytanie mogę więc z przekonaniem odpowiedzieć, że tak, byliśmy przygotowani do pełnienia funkcji i zadań politycznych. A. Kwaśniewski czasem z rozrzewnieniem wspomina, że już z pierwszego klubu SLD można było wyłonić co najmniej dwa składy rządu…. ( i dobrze nam szło do momentu, w którym SLD zalała fala politycznych nomadów i łowców stanowisk – zły pieniądz zaczął wypierać lepszy).
Czy entuzjaści politycznego organizowania się – na zasadzie pospolitego ruszenia – w partię Wiosna, której celem jest najpierw sformułowanie programu, a później włączenie się w system wolnej gry sił politycznych, są przygotowani do brania na siebie odpowiedzialności za wspólną Rzeczpospolitą? – tego dziś nie wiem. Doświadczenia Ruchu Palikota, Europy+ i Razem każą zastanowić się, czy przypadkiem nie powstaje kolejna partia sezonowa, która nie udźwignie ciężaru, jaki pozostawią nam rządy prawicy. Nie ulega bowiem wątpliwości, że w potencjale rządzenia państwem liczą się takie czynniki, jak zasoby kompetencyjne, pamięć instytucjonalna, poczucie środowiskowej wspólnotowości, odwołanie się do określonych tradycji, a dzisiaj –uwaga! –rośnie w cenę również uczciwość.
Zastanowiło mnie również określanie przez R. Biedronia nowo tworzonej partii mianem „progresywna” (co dziś może się bardziej kojarzyć z… prawem podatkowym, niż z ideowym charakterem partii). To hasło budzi we mnie semantyczne wątpliwości, chociażby z tego powodu, że w zasobach języka polskiego mamy przecież piękne słowo „postęp”.
Jednakże nie ulega wątpliwości, że Wiosna niesie polityczną świeżość. Odniosłam wrażenie, że ogłoszony program wyrażał poglądy pokolenia, które zebrało różnorakie indywidualne doświadczenia już w polskim kapitalizmie (bezrobocie rodziców, brak pewności jutra, narastanie nierówności społecznych, ureligijnianie od przedszkola „do naturalnej śmierci”, wojna 30-letnia w sprawie aborcji, antykoncepcji, in vitro, niskie płace, umowy śmieciowe itp.). Jak widać, wypowiedziało też zaufanie starym liderom, próbuje samodzielności i jeśli chce walczyć o swoje interesy na drodze demokratycznej – ma do tego prawo – nawet, gdy deklaracje programowe głoszone są na wyrost, a towarzyszące temu wyliczenia budzą wątpliwości. Jest jeszcze czas, aby to solidnie zweryfikować (z merytorycznym udziałem kandydata na premiera).
Zauważyłam również, że w swoim przemówieniu R. Biedroń nie użył ani razu hasła „komunizm”, bądź „postkomuniści”, nie atakował Polski Ludowej, nie mówił ani o teczkach i agentach, ani o zdrajcach i gorszym sorcie. Nie robił min Zeusa Gromowładnego, nie straszył, nie wymyślał, za to deklarował pochwałę obowiązującej Konstytucji.
Mój wcześniejszy optymizm zmąciły nieco ostatnie informacje, dotyczące przebiegu rozmów o współpracy z partią RAZEM. Dużo wokół nich niepotrzebnego swądu. Nieciekawe informacje na ten temat skomentuję wzorem klasyka: nie idźcie tą drogą, wystarczą nam kłótnie, kłamstwa, zapiekłość i nienawiść, które wniosły do życia politycznego partie postsolidarnościowe.
R. Biedroń wyszedł naprzeciw oczekiwaniom wcale już nie małych środowisk społecznych, które oczekują zmian, odnoszących się do stosunków państwo-kościół. Relacja ta obciążona jest złą praktyką polityczną, trwającą latami i potwierdzaną – niestety – wyrokami Trybunału Konstytucyjnego (TK). Na łamach „Trybuny” pisałam niejednokrotnie o tym, jak ten organ państwowy swymi orzeczeniami torował drogę dla prawnej akceptacji komponentów państwa wyznaniowego. W ani jednym z nich nie stanął na gruncie państwa neutralnego światopoglądowo, nie dostrzegł pluralizmu światopoglądowego społeczeństwa, w tym interesów ludzi niewierzących (interesy tej grupy po 1989 w żadnym z wyroków nie zaistniały, chociaż – jako mniejszość – powinna się cieszyć szczególną troską Trybunału!). Ostatnio na łamach „Polityki” Ewa Siedlecka zauważyła, że jeszcze przed „dobrą zmianą” TK rozstrzygał „wszystkie sprawy kościelne” zgodnie z poglądami wyznania dominującego (łącznie z pełną emocjonalnej przemocy i wspierającą fanatyków „klauzulą sumienia”). W świetle orzeczeń TK z okresu III RP można stwierdzić, że w sprawach stosunków państwo-kościół organ ten – w majestacie Rzeczypospolitej – pomagał prawicy stopniowo eliminować z porządku prawnego formułę państwa neutralnego światopoglądowo ( nad źródłami tej tendencji w najbliższej przyszłości należałoby się głęboko zastanowić, wyciągając wnioski na przyszłość).
Przy okazji przypomnę, że w systemie prawnym RP funkcjonuje Polska Rada Ekumeniczna, instytucja w obecnej praktyce politycznej nie dostrzegana. Myślę, że byłoby szkodą dla idei wolności religijnej i postępu społecznego, aby w przestrzeni publicznej tracić z pola widzenia ludzi i instytucje, które mogłyby wnieść wiele dobrego do dialogu społecznego na gruncie religijnym.
Postulaty „kościelne” Biedronia spotkały się z aplauzem ludzi zgromadzonych na Torwarze. Myślę, że oni czerpią ten nastrój również z własnego doświadczenia z księżmi i kościołem. Zapewne dlatego coraz rzadziej chrzczą dzieci, coraz częściej żyją w związkach partnerskich i potrafiliby świetnie uzasadnić, dlaczego w szkołach publicznych (i w przedszkolach!) nie sprawdzają się lekcje religii. Organizują się przeciwko utajnianiu pedofilii w kościele (ostatnio przeczytałam, że nawet w Ordynariacie Polowym WP wykryto po 2012 trzy przypadki księży pedofilów, jeden z nich siedzi już w więzieniu; poinformował o tym ostatnio sam biskup polowy Józef Guzdek).
Na prawicy postulaty Biedronia po staremu potraktowano jako „atak na kościół” (znamy to, znamy). W ślad za tym np. szef PSL z nabożnym grymasem twarzy zapowiedział zdecydowaną obronę korzeni i wartości chrześcijańskich. Bojownikom przypominam, że nieraz już byliśmy świadkami, jak ostentacyjnym obrońcom tych wartości łatwo było wymykać się spod składanych przysiąg religijnych w życiu osobistym…. więc doradzałabym ostrożność i dobrą pamięć.
R. Biedroń zapowiedział także renegocjację konkordatu, podpisanego przez rząd H. Suchockiej 28 lipca 1993; na prawicy i ten postulat uznano za niemożliwy do spełnienia, ponieważ konkordat ma charakter umowy międzynarodowej o statusie konstytucyjnym, a ponadto na zmianę jego postanowień musiałby się zgodzić również Watykan. Formalnie tak jest, ale – gwoli prawdy przypomnijmy, że faktycznie konkordat z 1993r był umową między polskimi biskupami, a polską prawicą. Dziś wiemy, że w przebiegu negocjacji nie uczestniczył żaden przedstawiciel Stolicy Apostolskiej, który nie byłby Polakiem, z nuncjuszem apostolskim włącznie (był nim abp Józef Kowalczyk) i –rzecz oczywista – z Janem Pawłem II. Taka to była „umowa międzynarodowa”, dzięki której ograno nową Rzeczpospolitą tym łatwiej, że papież miał od początku problemy z respektowaniem przesłania i ustaleniami Soboru Watykańskiego II.
Poświęcę tej kwestii nieco więcej uwagi czytelnika, ponieważ polskie konkordaty nie mają dobrej historii. Pierwszy był zawarty w 1925 i ratyfikowany przy ostrym sprzeciwie PPS. Dziś do wyjątków należy przypomnienie, że praktyka obowiązywania konkordatu z 1925 w okresie międzywojennym również nie była wolna od konfliktów między państwem a kościołem hierarchicznym. Konflikty te miały miejsce, mimo, że po 1926 obóz piłsudczykowski w sprawach światopoglądowych przesuwał się systematycznie na prawo, motywując to zresztą zbieżnością celów rządu i strony kościelnej w odniesieniu do „obrony religii przed komunizmem”. Spory dotyczyły spraw doczesnych, a przede wszystkim rewindykacji gruntów i budynków zabranych kościołowi przez zaborców, a po 1918 przejętych przez skarb państwa. Jednakże do najbardziej spektakularnych należał konflikt między piłsudczykami a kardynałem Sapiehą o miejsce spoczynku J. Piłsudskiego na Wawelu, kłócono się także w sprawach, dotyczących nauczania religii w szkołach.
Ostre, permanentne zatargi między stronami sprawiły, że w 1938r rząd Felicjana Składkowskiego postanowił dokonać oceny działania konkordatu w praktyce i w tym celu powołano komisję międzyresortową. Komisja zebrała wnioski z różnych resortów, a na finalnym jej posiedzeniu dokonano głęboko krytycznej oceny zachowywania się duchowieństwa wobec władz państwowych. Rząd zarzucał hierarchii utrudnianie mu pracy, podważanie autorytetu władz oraz „partyjniackie” angażowanie się kleru (to chyba trwała przypadłość..?).
Wobec jakości tych wniosków postanowiono wszcząć w Watykanie kroki o uzupełnienie konkordatu dodatkowymi klauzulami, po to „aby hierarchia kościelna formalnie i faktycznie liczyła się z interesami państwa”. Najsurowiej oceniona została działalność Akcji Katolickiej (nazwa spinająca organizacje katolików świeckich, oddzielne dla kobiet, mężczyzn, dzieci i młodzieży, ściśle współpracujących z hierarchią kościelną), która – zdaniem rządu – „pod pozorem apostolstwa świeckiego dąży do zmiany ustroju społecznego przez organizowanie życia społecznego z pominięciem wszelkiego nadzoru ze strony legalnych władz państwowych”. Jak widać – historia lubi się powtarzać.
Komisja międzyresortowa wypracowała m.in. następujące wnioski:
– Kościół katolicki w Polsce coraz bardziej usuwa się spod wszelkiej kontroli administracji państwowej (zgłoszony przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych);
– konkordat nie przyniósł państwu korzyści i w przyszłości należy zmierzać do stanu bezkonkordatowego (zgłoszony przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego);
– kwestie sporne należy uzgadniać bezpośrednio z Watykanem, nie dopuszczając do tych negocjacji biskupów krajowych;
Na podstawie tych wniosków polski MSZ sporządził specjalny memoriał, który drogą dyplomatyczną został przedstawiony kurii rzymskiej i – jak mówią źródła – dotarł do Piusa XII, ponieważ w czasie ostatniej audiencji biskupów polskich w Rzymie w grudniu 1938 papież przywoływał i omawiał treść tego dokumentu. A znajdowały się w nim zarzuty poważne. Jednakże nie zrobiono już z nich użytku, ponieważ na przeszkodzie stanęła polityka Niemiec hitlerowskich wobec Polski, popierana przez Watykan (myślę, że w watykańskich archiwach memoriał ten spoczywa do dziś). Współczesnych może poruszyć przypomnienie, że w przededniu wojny papież Pius XII za pośrednictwem nuncjusza Philippe Cortesi doradzał Polsce, aby wyjść Niemcom naprzeciw, oddając im Gdańsk z korytarzem.
Nie pamiętam, aby w toku dyskusji na temat konkordatu z 1993r ktokolwiek z kręgów prawicowych przypomniał opinii publicznej o zastosowanej procedurze przez rząd F. Składkowskiego. Czytając o faktach sprzed kilkudziesięciu laty zadawałam sobie pytanie, dlaczego dziś nie można byłoby pójść tą samą drogą..? Co stoi na przeszkodzie, bo nie oportunizm, czy brak odwagi? Oczywiście, brak większości parlamentarnej, która byłaby zdolna podjąć takie wyzwanie. Analitycy od dawna wskazują argument, że w przypadku obowiązującego konkordatu wciąż aktualna pozostaje kwestia konstytucyjności jego treści oraz trybu jego ratyfikacji. Warto się nad tym pochylić. Poza tym, warto zadać kolejne pytanie: – co dziś oznacza pojęcie „autonomia państwa i kościoła”; kto konsekwentnie narusza ich umowne i prawne granice w rytm postępującej klerykalizacji życia politycznego? Dlatego wyznaję pogląd, że renegocjacja konkordatu leży w interesie Rzeczypospolite, choć będzie bez wątpienia sprawa trudną, ale nie niemożliwą, pod warunkiem, że weźmie się za to młode pokolenie, nieobciążone „moralnymi” zobowiązaniami z przeszłości wobec hierarchii kościelnej.
Piłsudczycy w 1938, a więc w 13 lat po ratyfikacji konkordatu doszli do wniosku, iż umowa ta nie sprawdza się i w jej miejscu wystarczyłaby ustawa. My mamy takie dwie, z 17 maja 1989 – o gwarancjach wolności sumienia i wyznania oraz o stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego w Rzeczpospolitej Polskiej. Warto je odkurzyć, zwłaszcza, że ta pierwsza mówi, iż obywatele wierzący i niewierzący mają w Polsce równe prawa w życiu państwowym, politycznym, gospodarczym, społecznym i kulturalnym.
Polecam także jej art. 10, który brzmi:
„Rzeczpospolita jest państwem świeckim, neutralnym w sprawach religii i przekonań. Państwo i państwowe jednostki organizacyjne nie subwencjonują kościołów i innych związków wyznaniowych. Wyjątki od tej zasady określają ustawy lub przepisy wydane na ich podstawie”.
Ustawy te nie zostały derogowane z systemu prawnego Rzeczypospolitej Polskiej. Nadal obowiązują.

Danuta Waniek

Poprzedni

Nasi ukraińscy bracia

Następny

Czy lokatorzy to ludzie?

Zostaw komentarz