Łukaszenka i Kaczyński, od Orbana dowiedzieli się, że takimi bzdurami jak demonstracje, nie ma się co przejmować.
Orban miał szczęście. Po tym jak w 2006 r. socjalistyczny rząd Węgier przyznał, że kraj jest niemal niewypłacalny, przyszedł czas, kiedy władza musiała coś z deficytem zrobić. Przez 4 lata robiła to tak jak wszędzie. Zamrożenie płac w budżetówce, cięcia socjalne i podnoszenie podatków. To jeszcze i tak nic, bo w 2008 roku wybuchł światowy kryzys i wciąż socjalistyczny rząd musiał Węgrów cisnąć jeszcze bardziej.
Idol Kaczyńskiego
Dlatego nie było zaskoczeniem, gdy po wyborach 2010 roku koalicja Orbana uzyskała ponad 2/3 głosów w Parlamencie. Węgierski suweren miał po prostu dość. Orban dawał szansę na wyjście z finansowej kaszany. Ludzi nie interesowało, jakie hasła polityczne miał wypisane na sztandarach. Zwłaszcza, że wcale ich wiele nie było. Partia Fidesz odnosiła się głównie do gospodarki. Przemiaukiwano co prawda, że trzeba zrobić porządek z ustawami, ale miało to służyć wyłącznie usprawnieniu działań ekonomicznych i spowodowaniu – uwaga – żeby było sprawiedliwiej.
Zaczęto od odpraw w firmach należących do państwa. W październiku wprowadzono od nich 98-procentowy podatek i to taki który miał działać wstecznie, bo od stycznia. Nie pasowało to Trybunałowi Konstytucyjnemu. No to Orban wprowadził w konstytucji zmianę uniemożliwiającą Trybunałowi Konstytucyjnemu unieważnianie w przyszłości ustaw okołobudżetowych.
Miłośnicy demokracji się wściekli. Na ulice wyszło ponad 100 tys. osób. Całkiem jak u nas. Co zrobił w związku z tym Fidesz? To co Kaczyński. Nie zwrócił na protesty uwagi. A ponieważ miał większość konstytucyjną, to skoncentrował się na pisaniu nowej ustawy zasadniczej. Takiej zaczynającej się pierwszymi słowami hymnu węgierskiego „Boże, pobłogosław Węgry”.
Idol rynków
Oprócz tego Orban robił coś, co każdego suwerena zabolałoby mocno. Wydłużył wiek emerytalny dla obu płci do 65 lat, zlikwidował 13-te emerytury i 13-te pensje w sektorze publicznym. Żeby tam, ograniczył prawo do strajku, pozwolił na zmniejszenie wynagrodzeń przy wydłużonym czasie pracy, zmniejszył wynagrodzenia za godziny nadliczbowe i ograniczył zasiłki socjalne. Obniżył też podatki PIT i CIT. Dzięki czemu zyskali najwięcej zarabiający i podniósł do 27 proc. VAT, co z kolei powodowało, że po kieszeni dostali najbiedniejsi. Nie odczuli tego jednak, bo równocześnie, w 2011 r. wprowadzono kwotę wolną od podatku uzależnioną od liczby dzieci. I jak ktoś miał jedno lub dwoje dzieci, to miesięcznie zyskiwał ok. 140 zł. Zyski tych, którzy mieli co najmniej trójkę wynosiły zaś ok. 470 zł miesięcznie. A ponieważ z ulgi mogli korzystać, ci co pracowali i płacili podatki, to Węgrzy zamiast kombinować szmalec pod stołem, jak w przypadku naszego 500 plus, do roboty się garnęli. Bo wszak Orban ma szczęście i to większe niż Kaczyński. Nie musiał kupować sobie głosów wsi, która PIT nie płaci i nie był po słowie z zaprzyjaźnionymi związkowcami, którzy chcieli, żeby wiek emerytalny był taki, jak pół wieku wcześniej.
No i oczywiście, żadna z orbanowych reform ekonomicznych ludzi na ulice w akcie protestu nie wyganiała.
Kto by chciał walczyć z podatkami nałożonymi na sektory gospodarki, które były w rękach kapitału zagranicznego? Komu przy zdrowych zmysłach – oprócz neoliberałów – nie spodobałaby się narracja Fideszu, że silna władza państwowa nadzorująca strategiczne działy gospodarki jak banki, sektor energetyczny, czy paliwowy i stwarzająca preferencje dla krajowych przedsiębiorstw, sprzyja szybkiemu wzrostowi gospodarki? A że preferencje były dla niektórych firm krajowych i to tylko tych zaprzyjaźnionych z politykami Fideszu? Znakomitej większości suwerena to latało i powiewało. Tak samo jak zatrważający – zdaniem ekonomistów – spadek ocen jakości instytucji wpływających na konkurencyjność gospodarki, takich jak ochrona prawa własności, zakres konkurencji na rynku krajowym, niezależność wymiaru sprawiedliwości czy faworyzowanie przez władze wybranych podmiotów gospodarczych.
A najśmieszniejsze, że te oceny speców od gospodarki mieli głęboko gdzieś inwestorzy zagraniczni, zaś dla światowych instytucji finansowych, na które Orban się przecież wypiął, jego sukcesy w walce z deficytem finansów publicznych zaczęły budzić zachwyt.
Idol statystycznego obywatela
W latach 2010-2014 uchwalanie 90. ustaw – od wniesienia projektu do przegłosowania – trwało na Węgrzech nie dłużej niż tydzień. W przypadku 13. ustaw, procedowanie parlamentarne kończyło się najpóźniej następnego dnia od wniesienia projektu. Jak choćby węgierską ustawę medialną, dzięki której Fidesz nie musi się borykać z jakąś Agorą, czy TVN-em. Tyle, że ataki na wolności obywatelskie zawsze wyciągały na ulice tysiące demonstrantów. Ale tylko przez 8 miesięcy. Z powodu niezwracanie na nie przez rządowe media i te zaprzyjaźnione z rządem – uwagi, frekwencja w nich spadała.
Ale w 2012 roku wzrosła. W Budapeszcie znowu doliczono się 100 tys protestujących. Tym razem przeciwko uchwalonej przez Fidesz konstytucji. Orban nie tylko to zignorował, ale postanowił z demonstrującymi popogrywać. I dlatego w kolejnych dwóch latach wprowadzał do ustawy zasadniczej kilka poprawek. Każda z nich była przyczynkiem do demonstrowania. Przy ostatniej doliczono się ledwie 3 tysięcy protestantów. Ludziom, nieprzynoszące niczego demonstrowanie, zwyczajnie się znudziło.
Zwłaszcza, że Fidesz tak pokombinował w konstytucji, że zmiana uchwalonego przez obecną władzę prawa, nie będzie prawnie możliwa. Wymagać ma bowiem co najmniej 2/3 głosów w Parlamencie. W wyborach, do którego też zresztą zmieniono zasady gry wyborczej.
Przed wyborami parlamentarnymi w 2014 r. Fidesz zmniejszył liczbę posłów z 386 do 199, zredefiniował okręgi wyborcze, i ograniczył proporcjonalność systemu wyborczego. No i choć uzyskał w 2014 roku 8 proc mniej głosów niż 4 lata wcześniej, to miał tylko o 1,3 proc mniej mandatów. Choć i tak więcej niż konstytucyjne 2/3. Mimo, że na partię Orbana głosowało niecałe 45 proc. Węgrów.
Pół roku po tych wyborach węgierski rząd wpadł na pomysł opodatkowania internetu, konkretnie – transferu danych w sieci. Zaczęła się jazda, jakiej Orban nie przewidział. Setki tysięcy demonstrantów przez parę dni. Więcej niż przy jakiejkolwiek reformie, czy konstytucji. Ale ponieważ, za protestami nie stała żadna partia opozycyjna, to premier Węgier od podatku odstąpił i nadymał się w mediach, że to przecież normalne, bo suwerena trza słuchać. Efekt jest prosty – Fidesz zyskał, opozycja zaś – jak zwykle.
Faworyt Putina
I gdy miesiąc później wezwała Węgrów do protestu przeciwko korumpowaniu przez rząd urzędników i prowadzeniu polityki zbliżenia z Rosją, to tylko organizatorzy doliczyli się 10 tys. uczestników.
W lutym 2016 znów po Budapeszcie przespacerowało się 10 tys osób. Tym razem nie podobała im się reforma szkolnictwa. Ale za to w kwietniu 2017 na okoliczność zamknięcia uczelni Sorosa, suweren zareagował 80 tys. demonstrantów.
Po tegorocznych, kwietniowych wyborach, znowu demonstrowano. I znowu frekwencja sięgnęła dziesiątek tysięcy osób. Tyle, że tydzień wcześniej partia Orbana zdobyła prawie 50 proc. głosów przy prawie 70-procentowej frekwencji, co dało jej po raz kolejny konstytucyjną większość.
Tuptanie i wykrzykiwanie antyorbanowskich haseł węgierski wyborca ma widać gdzieś. Jemu wystarczy świadomość, że od kiedy rządzi Orban bezrobocie spadło z 11,4 do 3,8 proc. W tym czasie dług publiczny spadł o 6 punktów procentowych, a deficyt budżetowy jest niższy o połowę. A przy tym wszystkim PKB wzrosło Węgrom z 0,7 do 4 proc. w 2017 roku. I nawet płace w tym czasie wzrosły o ponad 10 proc.
Madziar wie też, że nad Dunajem Volkswagen produkuje Audi, a Deimler Mercedesa. I że Opel też tam jest. I wcale węgierskiemu suwerenowi nie przeszkadza, że Putin sprzedaje mu korzystnie gaz w zamian za poparcie dla gazociągu South Stream, a rosyjski kapitał zaangażował się w budowę elektrowni atomowej na Węgrzech.
Po plajcie sprzed lat, Węgier naprawdę potrafi docenić swoją małą stabilizację. Oraz jej twórcę i gwaranta – Victora Orbana.