Widmo krąży po Polsce – widmo Mesjasza lewicy
Krajowe media komercyjne i liczni publicyści, określani przez owe media „młodą lewicą”, znów zintensyfikowali poszukiwania „Mesjasza lewicy”. Człowieka, który podniesie upadły sztandar lewicy wysoko, wysoko. Zjednoczy rozbitą lewicę i poprowadzi ją ku świetlanemu zwycięstwu. Tak jak niedawno, uznany za „Mesjasza prawicy” prezes Jarosław Kaczyński poprowadził PiS do władzy.
Ponieważ poszukiwany „Mesjasz lewicy” ma być zaprzeczeniem sułtana Jarosława Kaczyńskiego, to liczni poszukiwacze lewicowego Mesjasza postrzegają go jako osobę stosunkowo młodą, przystojną, najlepiej kobietę lub homoseksualistę. Po okresie kreowania na taką Mesjaszkę Barbary Nowackiej przyszedł czas na umesjaszenie Roberta Biedronia.
Okrzykniętego przez komercyjne, liberalne media – jak choćby radio TOK FM i „Gazetę Wyborczą” – nie tylko „Mesjaszenm Lewicy”, ale też „polskim Macronem”. Co dowodzi jedynie prowincjonalności polskich mediów i krajowych komentatorów politycznych. Nie słyszałem żeby ktoś we Francji nazywał prezydenta Macrona „polskim Biedroniem”.
To prawda, że prezydenci Biedroń i Macron mają wiele uroku osobistego. Ale Słupsk, który bardzo lubię, jest jednak trochę mniejszy od Francji, też przeze mnie lubianej.
Poza tym, a może przede wszystkim, prezydent Biedroń to polityk lewicowy, a prezydent Macron – prawicowy. Jest też Macron medialnym, sprytnie skonstruowanym produktem i reprezentantem wielkiego kapitału finansowego. Zaś prezydent Biedroń zwykle reprezentuje zadłużonych mieszkańców Słupska i Polski. I nie powinien być przedmiotem tabloidowego, ogłupiającego Wyborców medialnego frontu propagandowego.
I przy okazji. Czemu ta oczekująca swego Mesjasza polska lewica jest tak mało ambitna? Czemu nie sadzi się, jak polska prawica, na swego „Chrystusa Króla lewicy”?
A teraz już poważnie.
Polska lewica nie potrzebuje swojego Mesjasza. Wiara w jego cudowną moc jedynie ogłupia, i tak już wystarczająco ogłupianych, lewicowych Wyborców.
Przecież PiS nie wygrał w 2015 roku dlatego, że oto nagle uskrzydlił go Mesjasz Kaczyński. Elity PiS doszły do władzy po długim, konsekwentnym politycznym marszu. Po licznych klęskach i porażkach wyborczych. Po licznych i konsekwentnych próbach tworzenia programu odpowiadającego aktualnym potrzebom Wyborców.
Elity PiS przez wiele lat budowały „rodzinę” tej partii. Organizowały jej polityczne środowisko. Kluby „Gazety Polskiej”. Własne, alternatywne media. Własne, alternatywne instytuty badawcze. Własne wydawnictwa. Własny kolportaż tych wydawnictw. Własne firmy wspierające rozrastającą się „rodzinę PiS”, czyli alternatywne, narodowo-katolickie, PiS-owskie społeczeństwo.
Sukces PiS-u roku 2015 w mniejszym stopniu zależał od „charyzmy” pana prezesa Kaczyńskiego, bo ową „charyzmę” też przez lata elity PiS kreowały. Na sukces PiS zapracowała armia jego lokalnych aktywistów i entuzjastów. Zjednoczonych swym sprzeciwem wobec rządzących Polską liberalnych elit i ich mediów.
Dodatkowo elity PiS upasły się politycznie na klęsce wyborczej lewicy w wyborach parlamentarnych 2015 roku. Lewicy wówczas skłóconej. Już wtedy pełnej kandydatów na lewicowe Mesjaszki i Mesjaszów i lewitujących ponad polską rzeczywistością ideologów „nowej lewicy”. Lewicy zajętej dyskredytowaniem wszelkiej lewicowej konkurencji.
Warto też przypomnieć, że Aleksander Kwaśniewski, też kiedyś zwany „Mesjaszem”, dwukrotnie wygrywał wybory prezydenckie, bo popierał go ówczesny Sojusz Lewicy Demokratycznej. Sojusz wyborczy trzech lewicowych partii politycznych i kilkudziesięciu lewostronnych stowarzyszeń. Siłą Kwaśniewskiego były nie tylko jego zalety, lecz kilkuset stale wspierających go lewicowych polityków, intelektualistów i artystów.
Trzy lat minęły i dalej na lewicy preferowana jest zasada „moja chata z kraja”. Nieliczne lewicowe media rzadko współpracują ze sobą. Wolą czekać na łaskę dostrzeżenia przez komercyjnych nadawców. Lewicowi publicyści nadal uwielbiają dzielić lewicowych działaczy na tych lepszego i gorszego sorta. Przy jednoczesnym klepaniu pacierzy pełnych zaklęć o tolerancji, równości, sprzeciwu wobec wykluczeniu.
I publicznym wypatrywaniu nadejścia Mesjasza lewicy. Który swym wdziękiem i urokiem osobistym skłóconych zjednoczy, strapionych pocieszy, głodnych władzy nakarmi, spragnionych uznania napoi, bo skołowany lud lewicowy wreszcie będzie miał na kogo zagłosować.
Bo takie wypatrywanie skutecznie zwalnia od myślenia i od żmudnej, trudnej pracy od podstaw. Tworzenia, jednoczenia lewicowych środowisk. Uznawania i uczenia się szacunku dla innych lewicowców. Szacunku dla innych niż moje, lewicowych poglądów. Porzucenia ekscytującej, niebiańskiej ortodoksji na rzecz przyziemnego pragmatyzmu. Akceptacji kompromisów, koalicji, godzenia się na wybór „mniejszego zła”.
Polscy lewicowi wyborcy, zwłaszcza ci zwący się „młodymi”, nadal chcą mieć wszystko.
I dlatego w czasie wyborów wybierają sezonowych politycznych magików obiecujących im to wszystko, albo w ogóle nie głosują. Na złość lewicowym kandydatom, którzy nie spełniają ich wymarzonego, wyidealizowanego wzorca lewicy mesjaszowej.
A potem płaczą, że nawet cienia jakiejkolwiek lewicy nie masz w radach i parlamentach.
I dalej czekają na swego, opiumowego Mesjasza.