Brytyjska lewica musi forsować socjalistyczną drogę wyjścia z UE, inaczej nacjonaliści zagarną wszystko.
Mijają dwa lata od czasu, gdy Brytyjczycy zdecydowali o Brexicie, i Londyn, choć bez entuzjazmu, konsekwentnie zmierza do wystąpienia z Unii Europejskiej. Rząd Theresy May cały czas próbuje łudzić ludzi bajką, że rozwód przeprowadzi w sposób pragmatyczny a jednocześnie honorowy. Panika, która dwa lata temu ogarnęła klasę rządzący, dawno już ustąpiła polityce chłodnej kalkulacji. Jednak wiara, że Brytania rozstanie się z Unią politycznie, ale ekonomicznie pozostanie jej częścią, jest dziś już tylko pobożnym życzeniem.
Gospodarka Zjednoczonego Królestwa zupełnie dziś kuleje, a obsesyjne cięcia pogłębiły tylko stagnację. Wbrew złudzeniom rządu brytyjski kapitalizm wcale nie jest dla UE łakomym kąskiem, nie stanowi istotnego wkładu w gospodarczy całokształt Unii, który już dawno temu został trwale oparty na neoliberalnej hegemonii Niemiec i podziale centrum-peryfyferia. Wielka Brytania nie jest nawet częścią strefy euro, więc swoją secesją nie jest w stanie skutecznie szantażować EBC. Brytyjskiemu rządowi brakuje jakiegokolwiek straszaka. Wyjście w tym wydaniu nie nastąpi w glorii. W ciągu dwóch ostatnich lat entuzjazm wobec Brexitu, zawsze ograniczony, jeszcze osłabł. Według sondaży niewielką przewagę mają Brytyjczycy niechętni wyjściu z Unii i pesymistycznie oceniający jego następstwa. Nigel Farage praktycznie zniknął.
Partia Pracy podzielona
Postawa laburzystów jest niejednoznaczna. Większość członków, wyborców i sympatyków Partii Pracy jest zakochana w Unii Europejskiej lub opowiada się za pozostaniem w niej z obawy o to, że po Brexicie ich kraj zamieni się w prawicowy koszmar. Odkąd Jeremy Corbyn umocnił się na pozycji przewodniczącego, zmianie uległ oficjalny stosunek do wyjścia z UE. Nie jest to już – tak jak w 2016 r. – zdecydowany opór ani bicie na alarm. Stanowisko partii to akceptacja „wyboru dokonanego przez społeczeństwo” przy jednoczesnej krytyce rządu za negocjacyjną nieudolność.
Partia Pracy są jednak podzielona – mniej więcej w stosunku 2:1. Z grubsza jedna trzecia chce Brexitu, tak jak sam lider partii. Sympatia Corbyna dla planu wypisania się z Unii jest zdecydowanie najmniej popularnym i jednocześnie najsłabiej rozumianym aspektem jego „radykalizmu”. Charyzma trybuna ludowego, „postępowy populizm” i jawnie deklarowany „socjalizm” to cechy, którymi doprowadził do ożywienia skostniałej Partii Pracy, wyrwania jej z rąk blairystowskich dekadentów i tchnięcia w organizację rewolucyjnego ducha. Rzesze Brytyjczyków – szczególnie młodych – wściekłych na burżuazję pociągającą za wszystkie sznurki na Wyspach, kategorycznie odrzucają ciągłe zaciskanie pasa, którego jedynym skutkiem jest bogacenie się bogatych i pauperyzacja reszty społeczeństwa. W Corbynie widzą zbawcę, który uwolni kraj od plagi nierówności, krwiopijcom z City wybije z głów wszelki wyzysk, a może i samych głów ich pozbawi. Część z nich oczami wyobraźni widzi już, jak Corbyn bez litości dobija kapitalizm – chcą przywrócenia do statutu partii słynnego Paragrafu Czwartego, mówiącego wprost o „uspołecznieniu środków produkcji”.
Przywódca laburzystów wzbudza jednak bez porównania mniejszy entuzjazm swojego elektoratu, kiedy krytykuje Unię Europejską. Pewnie dlatego robi to stosunkowo rzadko. Duża część jego fanów (bo on sam ma jednak status gwiazdy) to ludzie młodzi, nawet bardzo. Nie znają Wielkiej Brytanii bez Unii, a brexit kojarzą tylko z obrzydlistwem nacjonalizmu i nagonką na imigrantów. Jest to też punkt widzenia prawie wszystkich lewicowych mediów w UK. Wśród publicystów „Guardiana” tylko Tariq Ali konsekwentnie zajmował stanowisko pro-leave. Nic dziwnego, że jego teksty ukazują się coraz rzadziej.
Idea brexitu jest najpopularniejsza właśnie wśród ludzi starszych. Nie jest prawdą, że wszystkimi z nich kieruje ksenofobia. Dobrze pamiętają, że ich kraj zawsze podkreślał swą odrębność od kontynentu, również w czasach ich młodości, kiedy po II wojnie światowej laburzyści wywalczyli dla Brytyjczyków wielkie zdobycze socjalne. Socjalizm, walka klas – nikt im wtedy nie kazał wstydzić się tych słów. Jeremy Corbyn też to pamięta. Wie również, że nieodwołalnie neoliberalny charakter UE stawia jego krucjatę o sprawiedliwość społeczną na z góry przegranej pozycji. Inni wolą idealizować Unię w obliczu fali nacjonalizmu. Corbyn to jednak ambitny przywódca. Oznacza to, że wbrew utartym schematom będzie krok po kroku dążył do redefinicji zastanej polityki tak, żeby brexit odzyskać dla socjalizmu.
Prounijna część lewicy właśnie rozpoczyna ogólnokrajową kampanię zmierzającą do odwrócenia brexitu: domagają się nowego referendum, chcą je wygrać i doprowadzić do renegocjacji warunków obecności Brytanii w Unii. Inicjatywę tworzą dziennikarze, politycy pomniejszych formacji, np. Zielonych i Liberalnych Demokratów, lokalni działacze i związki zawodowe. Koncentrują się w dużej mierze na wieszczeniu klęski ekonomicznej, jaka ich zdaniem nieuchronnie nadciągnie wraz z brexitem. Przedstawiciele związku branży transportowej TSSA postanowili otwarcie rozprawić się w eurosceptycyzmem Corbyna: twierdzą, że brexit oznacza dziki kapitalizm, bo poza UE pracownicy pozostaną bez jakichkolwiek praw. Wytoczyli najcięższe działo: przywódca laburzystów musi się liczyć z oskarżeniem o zdradę klasową.
Doszło więc do absurdalnej sytuacji: socjalistyczny szef Partii Pracy postulujący nacjonalizację i krytykujący Unię za neoliberalizm jest atakowany przez związkowców występujących w sojuszu z liberałami, a posądzających go o kolaborację z kapitałem, bo chce wyprowadzić ich kraj z UE, rzekomo gwarantującej im prawa pracownicze i socjalne. W całym tym nieporozumieniu pocieszające jest to, że każda ze stron chce wyjść na jak najbardziej prospołeczną. Złą wiadomością jest to, że związkowcy natomiast mylą się co do charakteru Unii Europejskiej i jest to błąd najczęściej popełniany przez lewicowych krytyków brexitu. Nieuchronnie zbliża się moment, w którym spór ten znajdzie się w centrum debaty politycznej za Kanałem La Manche.
Unia kapitału
Dziennikarz Thomas Fazi i ekonomista William Mitchell przekonująco dowodzą, że socjal kojarzony z UE to tylko kamuflaż fundamentalnie reakcyjnego projektu, którego „zjednoczona Europa” zawsze była częścią. Neoliberalizm od początku, czyli od połowy lat 70. XX w., był wdrażany po obu stronach Atlantyku jako program tzw. Komisji Trójstronnej. Kiedy proinflacyjna polityka keynesowska zawiodła, bo osiągnęła swe granice i nie mogła rozwiązać wewnętrznych sprzeczności kapitalizmu, światowy kapitał zdołał wykorzystać kryzys do odwrócenia na swoją korzyść układu klasowego panującego w najbardziej uprzemysłowionych państwach świata. Skutecznie ograniczono siłę związków zawodowych, podważono układy zbiorowe, zmniejszono udział płac w PKB i uzależniono rządy od rynków finansowych. Aktem założycielskim dzisiejszej Unii Europejskiej był jednoznacznie neoliberalny Traktat z Maastricht z 1992 r., który jasno stanowił, na jakich zasadach będzie się ona opierać:
art. 81 zabrania rządom interwencji w gospodarkę, która może „wpłynąć na wymianę handlową między państwami członkowskimi”,
art. 121 nadaje niedemokratycznie powoływanym ciałom: Radzie Europejskiej i Komisji Europejskiej prawo do wyznaczania „ogólnych ram polityki gospodarczej krajów członkowskich”,
art. 126 określa środki dyscyplinowania rządów przekraczających założony deficyt budżetowy,
art. 151 stwierdza, że polityka społeczna i prawo pracy są podporządkowane „konkurencyjności gospodarki Unii”,
art. 107 zakazuje celowego wspierania przez rządy strategicznych branż i przedsiębiorstw krajowych.
Karta Praw Podstawowych, która została później wprowadzona przez Traktat Lizboński i która zdaniem niektórych gwarantuje prawa socjalne i pracownicze, ma charakter ogólnikowy, aksjologiczny. Nie jest de facto wiążąca prawnie, skoro Polska i Wielka Brytania mogły podpisać osobne protokoły, praktycznie podważające jej obowiązywanie w państwach członkowskich, które sobie jej nie życzą. To zapisy z Maastricht wyznaczają politykę Unii, a nie Karta. Doskonale widać to po sukcesywnym demontażu sfery socjalnej we wszystkich krajach UE i po konsekwentnym poddawaniu usług publicznych presji konkurencji rynkowej (co w praktyce oznacza to samo). Karta stanowi jedynie retoryczny kwiatek do kożucha.
Dlatego właśnie, jeżeli kierunek obrany przez dzisiejszą Partię Pracy uznać za postępowy, to bez wątpienia nie może on zostać zrealizowany w Unii Europejskiej. Co ciekawe, gdyby Wielka Brytania podlegała wyłącznie regułom Światowej Organizacji Handlu, zwyczajowo uznanej za neoliberalną matnię, program Corbyna napotkałby bez porównania mniejsze bariery prawne. A program ten zakłada przecież nacjonalizację kluczowych branż: kolei, poczty i energetyki, politykę wielkich dotacji i zamówień publicznych nastawionych na realizację określonego – równościowego – celu społecznego. Można być liberałem i nie wierzyć w jego sens ani powodzenie. Jeżeli jednak ma się poglądy lewicowe, należy zdać sobie sprawę, że próba jego urzeczywistnienia przez przyszły rząd Corbyna spotkałaby się ze stanowczym oporem władz Unii.
Jeżeli wartości takie jak równość leżą komuś na sercu, tak jak i niezgoda na politykę nienawiści uskutecznianą przez populistyczną prawicę, powinno się wziąć pod uwagę, że dogłębnie neoliberalna natura UE generuje poczucie alienacji i gniew społeczny, który faszyści bez wątpienia zagospodarują, jeżeli lewica zdradzi ludzi dla czczych i obłudnych frazesów o „wspólnej Europie”.
Strach ma wielkie oczy
Antybrexitowy establishment lubi posługiwać się straszakiem załamania gospodarczego Wielkiej Brytanii, które wieszczy nieprzerwanie od 2016 r. Fazi i Mitchell rozprawiają się również i z tym mitem. Alarm podniesiony przez brytyjskie media w związku wyciekiem wewnętrznego raportu rządu Theresy May ostrzegającego przed zapaścią, do jakiej niechybnie doprowadzi brexit, to wiele hałasu o nic. Są to przewidywania oparte na standardowych założeniach neoliberalnych modeli krótkoterminowych (tzw. DSGE), m.in. o doskonałej samoregulacji rynków, czy „racjonalnych oczekiwaniach”. To neoklasyczna mitologia, wielokrotnie wyśmianej przez ekonomistów krytycznych wobec apologetyki wolnego rynku. Na podobnych założeniach był przecież oparty raport sporządzony jeszcze dla rządu Davida Camerona, przewidujący, że w ciągu dwóch lat po samej decyzji o brexicie dojdzie do gospodarczej katastrofy. Nic takiego nie nastąpiło. Musiał to przyznać „Guardian”, który wcześniej uwierzył w proroctwo o „Armageddonie”.
Fazi i Mitchell podkreślają ponadto, że dane statystyczne z okresu obecności Wielkiej Brytanii we „wspólnym rynku” przeczą twierdzeniom o ekonomicznych korzyściach z członkostwa w UE. Wewnątrzunijny handel nie odegrał żadnej istotnej roli w brytyjskiej gospodarce. Wszystkie podstawowe wskaźniki makroekonomiczne, czyli wzrost PKB, wzrost wydajności pracy, zatrudnienie itd. są zdecydowanie gorsze niż za czasów przedunijnych. To samo dotyczy zresztą pozostałych krajów UE. Był to po prostu okres w pełni rozwiniętego neoliberalizmu, czyli zabierania biednym i średniakom, a dosypywania bogatym przez „niewidzialną rękę rynku”. Wielka Brytania znajduje się dzisiaj w najgorszej sytuacji gospodarczej od czasu II wojny światowej właśnie dlatego, że obsesyjna polityka „oszczędności” zapoczątkowana przez Margaret Thatcher, potem zaś koordynowana przez Komisję Europejską, trwale zniechęciła kapitalistów do inwestycji w realną gospodarkę, a napędzała wyłącznie spekulacje finansowe. Rząd Corbyna mógłby dokonać wielkich inwestycji publicznych koniecznych do wyprowadzenia kraju na prostą. Unia Europejska byłaby przeszkodą.
Tego rodzaju krytyce można zarzucić, że gospodarka Wielkiej Brytanii jest już jednak trwale związana z procesami zachodzącymi w UE i ich zerwanie musiałoby siłą rzeczy poskutkować chwilowym dołkiem. Problemem jest również niezbity fakt, że do tej pory w promocję idei brexitu zaangażowane były siły ultraliberalne, dla których Unia to „socjalizm”. Owszem, tak było. Dzisiaj jednak wyjście przebiega pod rządowym szyldem, a ekstremiści skryli się w cieniu. Sami torysi uderzają w nutę socjalną, obiecując, że pieniądze, które nie pójdą do unijnego budżetu, zasilą służbę zdrowia. Niezależnie od leseferystów, którzy chcą mieć „swój” brexit, większość „mas brexitowskich” chce socjalu. Laburzyści z obozu Corbyna mają nie tylko szansę, ale wręcz obowiązek sprostać ich oczekiwaniom – właśnie po to, by nie zostawiać ich na pastwę prawicy. Lewicowy brexit – niektórzy mówią: lexit – jest przeciwieństwem prawicowego. Rezygnacja z walki o społeczną bazę eurosceptycyzmu jest kapitulacją przed faszyzmem.
Warufakis woli zostać
W pozostałych krajach UE lewica oczywiście krzywo patrzy na pomysły Corbyna, bo niestety bliższa jest unijnym salonom niż prostym ludziom, mającym dość cynizmu europejskich elit, zawsze potrafiących dorobić „oświeconą” ideologię do brutalnego wyzysku. Są również tacy jak Janis Warufakis, który ma własne doświadczenie zaciekłych zmagań z euroestablishmentem, a mimo to odrzuca rozwiązania w stylu brexitu.
Popularny w całej Europie twórca ruchu DIEM25, który jako minister finansów Grecji w rządzie Syrizy do upadłego starał się ratować swój kraj przez ostatecznym dorżnięciem przez „Trojkę”, chce zmieniać Unię od wewnątrz. Nie wierzy jednak w hasło „więcej demokracji”, bo słusznie wykazuje, że struktury Unii nigdy nie miały nic wspólnego z demokracją. Twierdzi natomiast, że UE można zmienić na lepsze poprzez ruch masowego i międzynarodowego nieposłuszeństwa wobec jej autorytarnych władz.
To podejście zasługuje na zrozumienie lewicy. U Warufakisa można jednak dostrzec rażącą niekonsekwencję, twierdzi bowiem, że pójście jego drogą – bezkompromisowe starcie z unijnymi instytucjami – będzie dla systemu nie do strawienia, że realnie grozi rozpadem UE i że trzeba być na to gotowym. Po co zatem odrzucać lewicowy brexit, skoro jest jest on w istocie uznaniem konsekwencji, o którym mówi Warufakis? Jedynym wytłumaczeniem jest to, że Grek chce koniecznie dezintegrację Unii koordynować w ramach oddolnego ogólnoeuropeskiego ruchu, będącego podstawą przyszłego zjednoczenia na lepszych zasadach. W dużym uproszczeniu (pewnie zbyt dużym) można więc przyjąć, że Warufakis proponuje nieco utopijną „permanentną rewolucję” zamiast bardziej pragmatycznego wyjścia Corbyna, przypominającego „socjalizm w jednym kraju”.
Nie opuszczać ludzi
Internacjonalizm, zawsze bliski sercu autentycznej lewicy, istotnie różni się od burżuazyjnego kosmopolityzmu. Jest niemożliwy w systemie politycznym służącym globalizacji na warunkach kapitału – a tym jest właśnie Unia Europejska. Argument, że przyjęcie brexitu przez lewicę to woda na młyn prawicy, jest pozbawiony podstaw w sytuacji, gdy prawica traci impet, a brexit nadal się rozgrywa i może przybrać różne formy. Zwykli Brytyjczycy popierający wyjście z UE różnią się od skrajnej prawicy, nie są biologicznymi ksenofobami. Próba retorycznego uczynienia z nich niereformowalnych rasistów jest ich ostateczną zdradą, zapisaniem się do obozu liberałów. Poparcie dla brexitu wynika z upokorzenia kapitalizmem, nawet jeżeli termin ten nie pada otwarcie. A systemu kapitalistycznego nacjonaliści nie zakwestionują, dlatego sami okazują się niewiarygodni w swym gasnącym już brexitowym zapale. Ludzie dali się z początku wieść nacjonalistom dlatego, że lewica ich opuściła. Taka jest historia całej fali prawicowego populizmu.
Brexit będzie taki, jaka będzie jego awangarda. Postępowe rozwiązania kwestionujące system zawsze powstają w momencie kryzysu. Cechuje je niepewność, obawa przed triumfem reakcji, oczywiste ryzyko porażki i osunięcia się w przepaść własnego przeciwieństwa. Ktoś, kto nie podejmuje tego ryzyka, nie tworzy historii. Jeżeli laburzyści chcą być przykładem dla europejskiej lewicy, jeżeli chcą ją ożywić w wymiarze międzynarodowym, jeżeli chcą się ostatecznie rozliczyć z pomyłki blairyzmu, jeżeli chcą stworzyć podstawy do autentycznego zjednoczenia Europy – muszą poprowadzić lewicowy brexit.