19 kwietnia 2024

loader

Nie celebruję swojego zawodu

Z WOJCIECHEM DURIASZEM, wieloletnim aktorem Teatru Dramatycznego w Warszawie, rozmawia Krzysztof Lubczyński

Byłem kiedyś świadkiem pomylenia aktorów Adama Ferencego z z Andrzejem Ferencem. Czy mylony jest Pan z kolegą aktorem Józefem Duryaszem?
Nie, choć mamy nie tylko identyczne nazwisko, pisane czasem przez „y”, a czasem przez „i”. Jesteśmy nie tylko kolegami po fachu, ale też kuzynami, jesteśmy rodziną i kolegami po fachu.
Urodził się Pan 23 kwietnia 1940 roku w Stanisławowie, ale czy tym w środkowej Polsce, czy tym kresowym?
Kresowym i w związku z tym losy mojej rodziny po 17 września 1939 roku były dramatyczne. Urodziłem się w pośród dramatu Polaków na wschodzie, ale zachowałem tylko blade ślady wspomnień małego dziecka. W 1945 roku moja mama przekroczyła ze mną pięcioletnim linię demarkacyjną między Polską a Niemcami. Tam przyleciał do nas ojciec, który był pilotem myśliwskim i brał udział w bitwie o Wielką Brytanię, m.in. w Dywizjonie 302.
Pamięta Pan moment, w którym zdecydował się Pan na studia aktorskie?
Chodziłem do Liceum Plastycznego w Warszawie, gdzie w końcu trafiła moja rodzina, po powrocie z Anglii. Jako uczeń brałem udział w charakterze recytatora w uroczystościach szkolnych i pewnie to zdecydowało, że wybrałem studia aktorskie. Uważam, że nie jestem urodzonym aktorem, bark mi talentu oraz odpowiednich dyspozycji psychicznych.
Dlaczego, przecież spełnił się Pan w nim w setkach ról, teatralnych, filmowych, telewizyjnych, a ostatnio w popularnych serialach…
Mam jednak poczucie, że nie byłem „urodzonym aktorem”, brak mi było tej specyficznej dyspozycji, którą miało wielu kolegów. Pamiętam, jak koledzy z Teatru Dramatycznego, m.in. Wiesław Gołas i Wojtek Pokora, na samym początku zgasili moje romantyczne wyobrażenia o zawodzie i sposobie gry, mówiąc, że „najważniejsza jest forma”. Dziś jestem pewien, że powinienem zajmować się czymś innym.
W 1963 roku ukończył Pan warszawską PWST i od razu znalazł się Pan w bardzo prestiżowym zespole Teatru Dramatycznego Warszawie, gdzie grały tuzy, z Gustawem Holoubkiem i Janem Świderskim na czele…
Jan Świderski będąc dyrektorem Teatru Dramatycznego zaangażował mnie to zespołu aktorskiego. Debiutowałem tak rolą w „Śmierci porucznika” Mrożka, w reżyserii mojego profesora Aleksandra Bardiniego.
A później bardzo dużo pracował Pan z czołowym reżyserem tej sceny, Ludwikiem René. Jaki on był?
Elegancki, kulturalny pan, zdystansowany, o dużej wiedzy i erudycji, a zarazem życzliwy i opiekuńczy wobec młodych aktorów, choć w pracy skoncentrowany na wiodących aktorach. Jedną z jego najgłośniejszych realizacji były „Kroniki królewskie” w 1968 roku, według Wyspiańskiego, z Ignacym Gogolewskim. Wielkie, efektowne, także scenograficznie, widowisko, w którym wziąłem skromny udział. Pracowałem też z Gustawem Holoubkiem, który obsadził mnie w roli Wacława w głośnej „Zemście” Fredry z 1970 roku. W tym samym roku kolega Ignacy Gogolewski obsadził mnie w roli Tadeusza w „Śniegu” Przybyszewskiego.
W „Zemście” zagrał Pan Wacława – a więc zakwalifikowano Pana jako amanta…
To była bardzo powierzchowna charakterystyka. Pracowałem też z Zygmuntem Hübnerem w „Zakładniku” Behana, a także z Jerzym Jarockim w dwóch rolach, w „Na czworakach” Różewicza oraz w „Królu Lirze” Szekspira w roli księcia Burgundii.
Jak Pan zapamiętał tych reżyserów?
Jako wymagających, z dużym doświadczeniem i wiedzą, konsekwentnych, jako analityków w sztuce teatru. Takimi zresztą byli.
Los zetknął Pana także z Kazimierzem Dejmkiem. Jak go Pan zniósł?
Nie najlepiej, mimo jego renomy. Przeszkadzały mi nie tyle jego wulgaryzmy, lecz jego skłonność do upokarzania aktorów i wręcz ośmieszania ich nieumiejętności, co robił publicznie. Odnosiłem wrażenie, że on i przeklina i upokarza dla satysfakcji, dla sprowokowania. Brałem u niego udział w dramacie „Sułkowski” Żeromskiego. Pracowałem również z Maciejem Prusem, w „Nocy Listopadowej” Wyspiańskiego – Łukasińskiego i Satyra oraz Generała w „Operetce” Gombrowicza. Zagrałem też w „Carze Mikołaju” Tadeusza Słobodzianka. Później także z Piotrem Cieślakiem i Krystianem Lupą. Dobrze pamiętam przedstawienie „Księdza Marka” Słowackiego z uwagi na emocjonalne demonstracje ze strony widowni, a było to jeszcze w okresie stanu wojennego, zimą 1983 roku.
Bardzo szybko, już w 1964 roku, zauważył Pana Teatr Telewizji i Jerzy Antczak zarosił Pana do spektaklu „Dudek” Feydeau do roli Wiktora. Także Stanisław Wohl do „Irkuckiej historii” Arbuzowa, znów Antczak do „Pożegnania z Marią” według opowiadania Borowskiego. Lubił Pan tę formę pracy teatralnej?
Wszyscy aktorzy, którzy w niej grali, lubili, jako że nie było przymusu obsadowego, który związany jest z etatem w teatrze. To była ciekawa forma. Coś pośredniego między filmem, a teatrem. Ale przede wszystkim Teatr Telewizji przynosił rozpoznawalność, której nie dawał teatr żywy. Jan Bratkowski i Andrzej Zakrzewski, spece od „Kobry” zaangażowali mnie do swoich spektakli, pierwszy do „Szala” i „Procesu Mary Dugan”, drugi do „Akcji „Szarotka”. Inny mistrz telewizyjnej sceny, Józef Słotwiński zaangażował mnie do roli Stachowskiego w „Karykaturach” Kisielewskiego, „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa, gdzie pracowałem z Maciejem Wojtyszko. I tak płynęły lata, aż nadszedł rok 1989, kiedy okazało się, że jestem już na tyle stary, że Andrzej Maj obsadził mnie w roli Starego Gombrowicza w jego „Historii Witolda Gombrowicza”. Dziś już jestem na emeryturze. Po odejściu z Dramatycznego grałem w teatrze „Kamienica” Emiliana Kamińskiego, m.in. w „Nikt nie jest doskonały” i w „Porwaniu Sabinek”. Ostatnio gram w teatrze stolikowym, w kawiarni „Między słowami” w sztuce „Napoleonka”, w duecie z Ewą Decówną.
Ostatnią, jak do tej pory, Pana rolą w Teatrze Telewizji, był Jan Kossecki w przedstawieniu „Hrabia” Maryny Miklaszewskiej, z 1999 roku, o prezesie Sądu Sejmowego w 1824 roku Piotrze Bielińskim…
Jeśli tak jest w spisie, to widocznie tak było. Nie jestem archiwistą własnej przeszłości, także zawodowej, nie zbieram zdjęć, nie piszę wspomnień, wielu ról w ogóle nie pamiętam. Nie celebrowałem i nie celebruję swojego zawodu – jak wspomniałem, mam do niego dystans. Nie należę do tych, którzy żyją zawodem, dawnymi i obecnymi rolami. Wolę samo życie, które kocham, z całym jego bagażem. Kocham życie, choć było niełatwe. Moja pierwsza żona, stewardessa zginęła w katastrofie lotniczej na Okęciu w marcu 1980 roku. Moja obecna żona także jest stewardessą, choć już nie lata. Mam dzieci i wnuki, z którymi jestem bardzo związany.
Zagrał Pan w wielu popularnych serialach telewizyjnych, m.in. w „13 posterunku”, „Złotopolskich”, „Kryminalnych”, „Czasie honoru”, „Plebanii”, „Na Wspólnej” i innych. Wróćmy jednak do Pana wczesnych początków filmowych. Szczególnie zapamiętałem Pana z roli playboya-bananowca Adama w „Pingwinie” Jerzego. S. Stawińskiego z 1964 roku…
Gwiazdą tego filmu był Zbyszek Cybulski, owiany już wtedy sławą roli Maćka Chełmickiego w „Popiele i diamencie”. Bardzo dobrze go z tego czasu zapamiętałem.
Zagrał Pan też w głośnym wtedy filmie „Beata” Anny Sokołowskiej z piękną Polą Raksa w roli tytułowej…
Jedną z tych koleżanek, które nagle zakończyły swoją błyskotliwą karierę i zajęły się czym innym, czego jej trochę zazdroszczę.
Wszedł Pan też, jak to nazywam, do „nieśmiertelnego korpusu aktorów” serialu „Stawka większa niż życie”, jako Stolp w odcinku „Zdrada”.
To była mała rólka, epizod…
Wielu aktorów zagrało w „Stawce” jeszcze mniejsze rólki i mają z tego satysfakcję. Jeden z Pana kolegów tylko zapala w tym serialu, w epizodzie, papierosa i jest na ekranie kilka sekund, a bardzo mile to wspomina… Z dawnych seriali „starego typu” wziął Pan udział w „Przygodach psa cywila” i „Kolumbach”…
Co do „Stawki”, to jest to dobrze zrobiony i zagrany serial, który stał się kultowy. A z ról historycznych wspomnę Narutowicza w serialu „Marszałek Piłsudski” Trzosa Rastawieckiego. Ogółem zagrałem w około dwudziestu serialach, m.in. w „Plebanii”, „Na Wspólnej”, „Pensjonacie pod różą”, „Samo życie”, „Wiedźminie”, „Miasteczku”.
Kino też nadal po Pana sięga. Antczak po latach obsadził Pana w „Chopinie. Pragnieniu miłości”, a zupełnie niedawno także młody reżyser Borys Lankosz w „Ziarnie prawdy”, a całkiem ostatnio zagrał Pan biskupa Śliża w głośnym „Klerze” Wojtka Smarzowskiego. Pewnie zdarzyliby się aktorzy, którzy nie zdecydowaliby się na tę ostatnią rolę…
Być może.
Skoro jednak nie zawód aktorski jest Pana miłością, ale życie, to czym poza sprawami zawodowymi Pan się zajmuje w wolnym czasie?
Moim hobby jest zainteresowanie malarstwem batalistycznym, a i sam też maluję na własny użytek, dla przyjemności. Cenię tradycjonalizm w sztuce, która wymaga talentu i umiejętności. To co dziś bywa okrzyknięte wielką sztuką, jest często tylko ekstrawagancją i deformacją. Często brakuje mi w nim określonego stylu.
Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Kult fałszywej pamięci

Następny

Bigos tygodniowy

Zostaw komentarz