
Podział między tymi, którzy mają czas, a tymi, którzy go nie mają, to nie tylko kwestia wygody. To fundamentalna linia oddzielająca tych, którzy planują, od tych, którzy muszą wykonywać cudze decyzje. Czas jest walutą władzy i nierówności, a jego rozkład pokazuje, kto może żyć, a kto jedynie funkcjonować. Nie mamy dziś do czynienia wyłącznie z kryzysem mieszkaniowym, klimatycznym czy społecznym. Żyjemy również w czasach kryzysu doświadczania czasu. Władza oznacza możliwość dysponowania czasem – swoim i cudzym. Kto nie ma czasu, ten nie ma wpływu. Kto nie ma wpływu, ten znika społecznie, nawet jeśli fizycznie istnieje.
Polska jest jednym z najbardziej zapracowanych krajów Unii Europejskiej. Średni tygodniowy czas pracy wynosi u nas niemal 39 godzin, co plasuje nas na podium obok Grecji i Bułgarii. Średnia unijna to 36 godzin, w Holandii – zaledwie 32. Do tego czterdzieści trzy procent Polaków pracuje regularnie w nadgodzinach. Niemal połowa z nich nie dostaje za to wynagrodzenia. Oddajemy tygodniowo średnio prawie pięć godzin pracy za darmo. To równowartość setek złotych miesięcznie, które wyciekają z naszych portfeli. A przecież nie chodzi tylko o pieniądze. Chodzi o życie. Czas to życie.
Najbardziej obciążeni czasowo są ci, których praca jest niewidoczna, chaotyczna i nisko opłacana. Rolnicy, pracownicy budowlani, sprzątaczki, kurierzy, opiekunki. Ludzie, których doby nie mieszczą już nic poza przetrwaniem. Szczególnie dotyczy to kobiet, które mimo nieco krótszego wymiaru czasu pracy zawodowej, wykonują niemal dwukrotnie więcej obowiązków domowych. Statystyki pokazują, że kobiety częściej pracują w niepełnym wymiarze, ale nie z wyboru – raczej z konieczności godzenia obowiązków zawodowych z domowymi. To niewidzialne, ale realne obciążenie, które systemowo spycha je w stronę zależności i braku autonomii.
Równolegle rośnie skala zatrudnienia śmieciowego, dorywczego, rozproszonego. Praca coraz rzadziej daje bezpieczeństwo, a coraz częściej pochłania całe życie. Z jednej strony rosną koszty życia i potrzeba dochodu. Z drugiej – niestabilność, brak gwarancji i nieustanna dyspozycyjność. Efektem jest wywłaszczenie z czasu: ludzie mają coraz mniej chwil, które należą tylko do nich. Czas wolny staje się luksusem zarezerwowanym dla nielicznych. Reszta – żyje w rytmie przeżycia, bez oddechu, bez refleksji, bez wyboru.
Nie potrzebujemy eksperymentów z bezwarunkowym dochodem podstawowym. Potrzebujemy fundamentalnej zmiany rytmu społecznego. Potrzebujemy polityki czasu. Nie tej w Excelu, ale tej prawdziwej – zapisanej w kodeksie pracy, w rozkładzie dnia, w systemie usług publicznych. Skrócenie czasu pracy – do siedmiu godzin dziennie albo czterech dni w tygodniu – to nie utopia. To warunek zdrowego życia. W wielu krajach już się to testuje i wdraża, z doskonałymi rezultatami, pozytywną oceną zakończyły się także programy pilotażowe przeprowadzane w Polsce. Wzrost produktywności, spadek wypalenia zawodowego, poprawa zdrowia psychicznego. To działa.
Państwo może wspierać tę zmianę, jeśli będzie traktować czas jako dobro wspólne, a nie prywatny przywilej. Publiczne żłobki, szkoły, opieka zdrowotna, transport – to wszystko powinno skracać czas potrzebny na logistykę codziennego przetrwania. Zamiast rozdawać pieniądze, oddajmy ludziom ich własny czas. Zamiast kazać wybierać między dzieckiem a etatem, zapewnijmy infrastrukturę, która to połączenie umożliwi.
Nie da się mówić o wolności, jeśli połowa społeczeństwa nie ma czasu, by się nad nią zastanowić. Jeśli ktoś codziennie dojeżdża godzinę do pracy i spędza w niej dziesięć godzin, wraca do domu, gotuje, sprząta, opiekuje się i zasypia – to kiedy ma być obywatelem? Kiedy ma zadbać o siebie, o zdrowie, o relacje? Kiedy ma się zaangażować, pomyśleć, poczuć, odpocząć?
Prawdziwy dobrobyt to czas. Prawdziwa demokracja to taka, która szanuje czas wszystkich – nie tylko tych, którzy mogą delegować swoje obowiązki innym.









