30 listopada 2024

loader

Żyłam w mieszance kultur

– Matrix w moim wydaniu polega tu na tym, że jestem traktowana jako awanturnica i na przekonaniu, że ze mną jest ciężko. Tymczasem ja zawsze normalnie wykonuję pracę, jestem niezwykle ugodowa, miła, a następnie wbrew mej woli wybucha konflikt. Czyli dalszy ciąg matrixu. – z Joanną Szczepkowską rozmawia Krzysztof Lubczyński.

To nietypowe, ale rozmowę z aktorką rozpocznę od Pani pisania. Co więcej, niewiele miejsca poświęca w nim Pani swoim rolom aktorskim, pracy teatralnej czy filmowej. Nawet w wydanych jakiś czas temu wspomnieniach rodzinnych „Kto ty jesteś. Początek sagi rodzinnej” swojemu życiu zawodowemu poświęca Pani relatywnie mało miejsca i głównie w wymiarze personalnym. Tak jakby sprawy zawodu najmniej Panią fascynowały…
W moim zawodzie jest pewna tajemnica i opowiedzenie o niej może spowodować, że muza sobie pójdzie. Pewnych rzeczy nie powinno się werbalizować nawet dla siebie. Jest z tym trochę jak z zakochaniem. Jeśli człowiek zacznie próbować definiować stan, w którym się znajduje, analizować go, opisywać, to może to doprowadzić do jego ulotnienia się. Nie nazywanie pewnych rzeczy, zostawienie ich intymności, wyobraźni, intuicji jest niezbędne do wykonywania tego zawodu. Dlatego pewnie wielu aktorów nawet podświadomie unika opowiadania o tajnikach swojej profesji. Dzisiejsze celebryckie targowisko w tabloidach i w internecie odbiera aktorstwu tajemniczość. Aktorzy odsłaniając przed publicznością swoje życie odbierają sobie pewien walor, polegający na tym, że mogą wcielać się w innych. Na tym przecież polega ten zawód, że gra się kogoś innego niż się jest. Tymczasem aktor celebryta pokazuje tylko siebie prywatnego. Jest w tym jakaś sprzeczność z sensem tego zawodu. W ideale aktor powinien być jak najbardziej anonimowy.
Z tej przyczyny, że Pani ojciec Andrzej Szczepkowski był wybitnym i znanym aktorem, miała Pani okazję od dzieciństwa obserwować ludzi tego zawodu. Skąd wziął się ten nieprawdopodobny wysyp talentów i indywidualności w pokoleniu Pani ojca i w kilku generacjach młodszych?
Tak, byłam dzieckiem aktorskim od urodzenia. Pamiętam żywiołowy, pełen fantazji klimat tego środowiska u schyłku lat pięćdziesiątych, w latach sześćdziesiątych i jeszcze po części w siedemdziesiątych. Mam wrażenie, że to o czym pan mówi, było efektem powojennego odreagowania. Myślę, że stąd brała się erupcja radości życia, chęci tworzenia, chęci zabawy. Gdy się ogląda filmy z tamtych czasów widać tam wiele humoru, radości życia. Pamiętam aktorów, sąsiadów z kamienicy, w której mieszkałam. Jak oni cieszyli się, że żyją, że przeżyli wojnę i że mogą tworzyć, odreagowywali wojenną traumę. Dla nich zawód był czymś więcej niż pracą. Budził dodatkową adrenalinę. Może dlatego dowcipkowanie, obracanie wszystkiego w żart było wtedy stylem życia. Mnie jednak przerażała perspektywa takiego życia, jakie wiodła pewna aktorka mieszkająca w mojej kamienicy w tych czasach. Jej mieszkanie wypełnione było jej zdjęciami z różnych ról, a ona sama żyła ich rozpamiętywaniem, wspominała oklaski publiczności i pauzy, jakie robiła w tym czy innym miejscu. Pomna tej obserwacji bardzo później dbałam, żeby nie ograniczyć swojego życia do tej perspektywy. Bo wtedy świat jest bardzo malutki.
W Pani książce widać też zjawisko polegające na kontraście między ukształtowanym na scenie i na ekranie wizerunkiem aktora a jego rzeczywistą osobowością. Zaskoczeniem był dla mnie był obraz prywatny Pani ojca, którego wyobrażałem sobie wyłącznie jako wytwornego causera, aktora otoczonego wianuszkiem koleżanek i kolegów w SPATiF, ze swobodą rzucającego anegdoty i bon-moty. A Pani opisała go jako skrajnego samotnika, człowieka porywczego i trudnego w kontaktach domowych….
Co więcej, ojciec kojarzony był jako klasyczny człowiek teatru, opowiadający anegdoty w garderobie czy kawiarni, podczas gdy w rzeczywistości on, wędrowiec, górołaz, nie czuł się zbyt dobrze w teatrze, który jest zamkniętym pudłem. Taką dwoistość ma w sobie wielu aktorów. Robią wrażenie dusz towarzystwa, a tak naprawdę są samotnikami, małomównymi obserwatorami. Wchodząc do domu mój ojciec zdejmował z siebie teatr i zajmował się swoim hobby, pasjansami i filatelistyką. Nie było tego, o czym opowiadali niektórzy koledzy mający rodziców aktorów, czyli nieustannego robienia teatru w domu. Natomiast często obserwowałam to robienie teatru przez gości, aktorów przychodzących do mojego ojca. Na przykład dorosłego pana wchodzącego do naszego mieszkania na czworakach. Ja miałam od zawsze do tego dystans, a nawet odrzucało mnie, bo kojarzyło mi się z jakąś powierzchownością. Była w tym jakaś intuicja, wewnętrzne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem nałogu bycia nieustannie atrakcyjnym towarzysko.
Pani udziałem było życie rozdwojone, między rodziną dziadków, Ireną i Janem Parandowskimi, żyjącą na wyżynach estetyczno-intelektualnych, czyli między dziadkiem, autorem „Mitologii”, wykwintnym smakoszem kultury antycznej, śródziemnomorskiej, a żyjącą z znacznie bardziej pospolitych zatrudnień, zwyczajną rodziną ojca. I jeszcze to odwrócenie – Pani matka, córka Parandowskich wiodła życie będące przeciwieństwem ich zainteresowań oraz stylu życia i ojciec, znany aktor i ważna postać w swoim środowisku, który pochodził ze skromnej rodziny.
Tak, żyłam w mieszance różnych kultur obyczajowych. W dzieciństwie chodziłam na Pragę, do mojej opiekunki, żyjącej w bardzo nędznych warunkach, gdzie na ścianie wisiała dyscyplina do karania dzieci, a na przeciwko obraz Ostatniej Wieczerzy. Tam życie było brutalne, tam była wódka i wszystko co może łączyć się z taką kulturą. Nie odstraszało mnie to, bo mnie zawsze tylko odstrasza to, co można nazwać chamstwem, a tam nie było chamstwa, lecz brutalne życie. Fascynowały mnie rozmowy w stylu: przynieś, wynieś, a ile co kosztuje, rozmowy, jakich nie było ani u mnie w domu, ani w domu dziadków. Było mi potrzebne takie życie bezrefleksyjne, wyłącznie praktyczne. Tam nikt nie mówił o kwiecie: „ach, jakie to piękne”, tylko że trzeba go podlać. Spędzałam tam sporo czasu, a potem szłam do Jana Parandowskiego. Te kontrasty bardzo mnie ukształtowały. I trzeciej strony dom moich rodziców, którzy żyli skromnie, nie tak jak sobie wielu ludzi wyobrażało, że żyją aktorzy. Swego czasu napisałam tomik poezji „Ludzie ulicy i inne miłości”, poświęcony ludziom z marginesu, w którym te wrażenia zawarłam. Nawet tu, gdzie rozmawiamy, na Saskiej Kępie, spotykam takich ludzi „z murków” i rozmawiam z nimi, nie mam do nich dystansu. Zawsze wiem, że to jest drugi człowiek, któremu nawet jedna rozmowa może pomóc.
To, że będzie Pani pisała, wywróżył Pani dziadek Jan Parandowski…
Tak, bo ja zawsze pisałam, nawet gdy nie umiałam pisać, na takiej zasadzie, na jakiej dzieci przebierają się jakieś postacie i coś grają. Moje dorosłe pisanie zaczęło się od felietonów w pisemku „Goniec Teatralny”, na które był niespodziewany dla mnie duży odzew. Niedługo później zaproponowały mi pisanie felietonów inne tytuły.
Napisała też Pani miedzy innymi powieść o latach sześćdziesiątych „Kocham Paula McCartneya”…
Chciałam oddać atmosferę tych lat, bo to były lata mojego dzieciństwa i mojej wczesnej młodości. Dodałam do tego trochę składników autobiograficznych.
Od lat co pewien czas staje się Pani udziałem jakieś zdarzenie, które czyni Panią, zgodnie z Pani intencjami czy wbrew nim. W 1989 roku ogłosiła Pani w „Dzienniku Telewizyjnym”, że „4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”, później krótkie, ale niestandardowe pełnienie funkcji prezes ZASP, następnie sceniczny epizod w „uchyleniem rąbka ciała”, a ostatnio zerwanie współpracy z Panią przez „Wysokie Obcasy” czyli zakończenie pisania tam felietonów na tle Pani krytyki roli środowisk gejowskich w instytucjach teatralnych, a może szerzej, artystycznych. Te eventy wiele dzieli, ale łączy je wspólny mianownik. Jest nim Pani imperatyw przekory wobec pewnych utartych opinii środowiskowych, stereotypów i rozmaitych poprawności. Czy ten dystans daje Pani poznanie różnych światów i brak przynależności do jednej tylko kultury środowiskowej?
Na pewno nigdy nie zrobiłam niczego ze z góry przyjętym zamysłem, żeby wywołać skandal. Takie zachowanie, jak moje Małgorzata Musierowicz nazwała kiedyś „wierzgnięciami”. Może ta „wielokulturowość” o której rozmawialiśmy, dała mi pewne poczucie wolności, uwolniła mi od lęku przed wypadnięciem z jakiegoś kręgu towarzysko-zawodowego? Lęku, który odczuwają ludzie, dla których inny krąg jest niewyobrażalny. Dla mnie jest wyobrażalny. Perspektywa życia w skromniejszych niż obecne czy nawet wręcz ubogich warunkach nie wydaje mi się końcem świata. Nie oznaczało by to dla mnie ani wstydu, ani poczucia końca. To byłoby tylko inne życie.
W wywiadzie dla jednej z telewizji powiedziała Pani, że wydawnictwo, które wydało Pani wspomnienia „Kto ty jesteś” zrezygnowało z wydania drugiego tomu. Dlaczego?
Tu właśnie znów objawił się po raz kolejny fenomen polegający na tym, że w moim życiu dzieją się sprawy, których w żaden sposób nie mogę pojąć i które określam słowem „matrix”, bo to wydaje się niemożliwe. Oddałam temu wydawnictwu całość wspomnień doprowadzonych niemal do dziś, do spektaklu „Ciało Simone” Krystiana Lupy włącznie. Otóż wydawnictwo stwierdziło, że nie wyda drugiej części, bo to co tam opisuję wydaje im się nieprawdopodobne i że jeśli ten drugi tom ma się ukazać, to powinien zostać przepracowany. Kiedy już się na to zdecydowałam i oparłam swoje plany także na kalkulacjach finansowych związanych z tym wydaniem, wydawnictwo zaczęło unikać ze mną kontaktu, zażądało zwrotu zaliczki, a ja uruchomiłam prawników i zaczęła się kołomyja. Matrix w moim wydaniu polega tu na tym, że jestem traktowana jako awanturnica i na przekonaniu, że ze mną jest ciężko. Tymczasem ja zawsze normalnie wykonuję pracę, jestem niezwykle ugodowa, miła, a następnie wbrew mej woli wybucha konflikt. Czyli dalszy ciąg matrixu. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że w podobnych sytuacjach zaczynam czekać kiedy „to” się zacznie i jak „to” się zacznie.
Ma Pani jakąś hipotezę dotyczącą tego Pani życiowego „matrixu”?
Mam. Myślę, że wiąże się to z moją karmą. Nazywam to zjawiskiem deficytu uwagi, jest to pewien rodzaj ADHD, Odznaczają się nim ludzie twórczy, ponadprzeciętnie wrażliwi, mający w głowie karuzelę pomysłów i ich nadmiar. Śmiem się zaliczać do takich osób. I już bardzo dawno zauważyłem, że ludzie reagują na takie osoby specyficznie. Może wyczuwają ofiarę? Może jest w tym lęk przed nieprzewidywalnością takiej osoby? Wcześniej powiedziałam panu, że nie ma we mnie chęci skandalizowania i wchodzenia w awantury. Nie do końca jest to prawda. Dwa lata temu, w czasie piłkarskich mistrzostw Euro 2012, niedaleko stąd, na Moście Poniatowskiego doszło do znanych bijatyk po meczu Polska-Rosja. Nie jestem kibicką sportową, ale przeczułam, że po takim meczu musi dojść do jakichś awantur. I z własnej, nieprzymuszonej woli poszłam w samo centrum zadymy i nawet próbowałam rozdzielać bijących się. Dopiero kiedy zaczęły fruwać kamienie i zaczęło robić się niebezpiecznie, jakiś mężczyzna ewakuował mnie z pola walki.
Dziękuję za rozmowę.

Joanna Szczepkowska – ur. 1 maja 1953 w Warszawie – aktorka, pisarka, felietonistka. Absolwentka warszawskiej PWST (1975). W 2010 prezeska Związku Artystów Scen Polskich. Na ekranie filmowym zadebiutowała w 1976 roku w głośnym wtedy filmie „Con amore” w reżyserii Jana Batorego (rola nagrodzona za najciekawszy debiut). W latach 1975–1981 była aktorką warszawskich scen: Teatru Współczesnego (1975-1981), teatru Polskiego (1981−1988) i Teatru Powszechnego (1988−1992 i od 2000). W filmie zagrała m.in. w „Matce Królów” J. Zaorskiego (nagroda za drugoplanową rolę kobiecą na FPFF w Gdyni (1987), „Dolinie Issy” T. Konwickiego (1983), „Kronice wypadków miłosnych” A. Wajdy (1985), „Dekalogu” K. Kieślowskiego (1988), „Popiełuszko. Wolność jest w nas” R. Wieczyńskiego (2009) . Wśród ról teatralnych m.in. Ania w „Wiśniowym sadzie” A. Czechowa w reż. M. Prusa (1976), Kordelia w „Królu Lirze” W. Szekspira w reż. J. Jarockiego (1977). Afrozja w „Kurce wodnej” Witkacego w reż. M. Englerta (1980), Panna Młoda w „Weselu” St. Wyspiańskiego w reż. K. Dejmka (1984), Aniela w „Ślubach panieńskich” A. Fredro w reż. A. Łapickiego (1984 – nagroda pisma „Teatr”), Emilia w „Lekcji polskiego” A. Bojarskiej w reż. A. Wajdy (1988), Julia w „Romeo i Julii” W. Szekspira w reż. K. Dejmka (1990), Irina Arkadina w „Mewie” A. Czechowa w reż. A. Glińskiej (2010) , Lekarka w „Czarnobylskiej modlitwie” S. Aleksijewicz, we własnej reżyserii (2013) i wiele innych. W Teatrze Telewizji m.in. Irina w „Trzech siostrach” A. Czechowa (1974), Muszka w „Skizie” G. Zapolskiej w reż. O. Lipińskiej (1977), Horodniczówna w „Rewizorze” M. Gogola w reż. J. Gruzy (1977), Justyn w „Mężu i żonie” A. Fredro w reż. J. Świderskiego (1978), Solange w „Lato w Nohant” J. Iwaszkiewicz w reż. O. Lipińskiej (1980), Armanda w „Molierze czyli zmowie świętoszków” M. Bułhakowa w reż. M. Wojtyszko (1981), Kornelia w „Irydionie” Z. Krasińskiego w reż. J. Englerta (1982), Lady Makbet w „Makbecie” W. Szekspira w reż. K. Nazara (1988), Kasia w „Poskromieniu złośnicy” W. Szekspira w reż. M. Kwiecińskiego (1990), Lady Astor w „Herbatce u Stalina” R. Harwooda w reż. J. Morgensterna (2001), Maria Simpson w „Wielebnych” S. Mrożka w reż. K. Kutza (2001). Laureatka wielu prestiżowych nagród aktorskich. Wydała m.in. tomy wierszy „Miasta do wynajęcia” (1997), „Ludzie ulicy i inne owoce miłości” (2006), zbiory felietonów „Drugie podwórko” (2000), „Sześć minut przed czasem” (2004). „Jak wyprostować koło” (2006) i „Piasek ze szkła” (2010). Wydała też m.in. powieść „Kocham Paula McCartneya (2008), głośny monodram, w którym zagrała – „Goła baba” (2005), autobiografię „4 czerwca” (2009), a także sztukę teatralną „ADHD i inne cudowne zjawiska. Wykład nieprzewidywalny” (2012).

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Gospodarka 48 godzin

Następny

Zapiski krakowskiego intelektualisty

Zostaw komentarz