Wyzwaniem dla współczesnej lewicy jest bycie tam, gdzie system się jej nie spodziewa i zdobywanie poparcia tych, którzy wspierają obecny system. Bycie „ekstremą dla siebie” to skazywanie się na bycie sektą, marginalną i niezrozumiałą.
Zabawa w posiadanie „najmojszej” racji i wchodzenie w starannie przygotowane przez prawicowy mainstream nisze to taktyka samobójcza. Lewica w Polsce ma problem. Problem polegający na byciu w głębokiej opozycji. W takim położeniu bardzo trudno jest utrzymać polityczną samodzielność. Media są w rękach prawicowych i to one nadają ton debacie publicznej. Głos od prawicowych dziennikarzy ludzie lewicy otrzymują zazwyczaj wtedy, kiedy można pokazać ich w roli niepoważnych i odklejonych od rzeczywistości radykałów. To dokładnie tak samo, jak z tym, że by „na legalu” móc zaprosić kogoś naprawdę lewicowego do mediów głównego nurtu obok musi się znaleźć totalny faszystowski skandalista.
W związku z tym zazwyczaj wygrywa krótkoterminowa, bieżąca perspektywa. Taka, która jest zorientowana na uleganie dominującym trendom po stronie rządu lub dominującej (prawicowej) opozycji. Natomiast lewicowy aktyw nie myśli o docelowych odbiorcach: zdaje się żyć dla poklasku ze strony własnych ludzi oraz dla zainteresowania mediów bynajmniej nie lewicowych, tylko związanych z głównym prawicowym nurtem,, które pragną go skompromitować i zniszczyć.
Dwa oportunizmy
Pokazowe wywieszanie tęczowych flag i manifestacyjne izolowanie się od prawicowego społeczeństwa to taktyka politycznego ekshibicjonizmu. Podobnie bezsensowne i oportunistyczne jest też stawanie murem za uwiedzionymi przez Jarosława Kaczyńskiego i wmawianie otoczeniu, że oto mamy przed oczyma autentyczną emancypację ludu, który prowadzony przez premiera-bankiera i prawicową elitę maszeruje prosto na śmieciówki, ku kolejnej prywatyzacji emerytur i do większego militaryzmu (z dzikim antykomunizmem w tle). To dwie strony tego samego medalu, dwie skrajności Prawicowemu społeczeństwu nie trzeba ani głupio przyznawać racji, ani też izolować się od niego na pozycjach do których nie ma ono szans dotrzeć.
Lewica naprawdę cierpi. Nie wie do kogo mówi… A dlaczego? Ponieważ wciąż nie rozwinęła i nie opanowała odpowiednich metod do komunikacji ze społeczeństwem. Swego czasu bardzo cieszyłem się na wieść, że Razem i inne lewicowe partie otrzymają rządowe subwencje. Liczyłem bowiem (i postulowałem) na to, że tym razem lewicowe ugrupowania zrozumieją swój błąd i postawią na żywą i aktywną obecność w swoich regionach. Miałem głęboką nadzieję na to, że przy każdym okręgu powstaną atrakcyjne kluby lewicowej kultury i że jest możliwe by stworzyć biura porad dla ludzi w ciężkiej sytuacji przy każdym większym organie lewicowej partii. Niestety – zamiast tego strategią komunikacyjną polskich lewicowych partii jest: sporadyczne wrzucanie memów, występowanie na drętwych konferencjach prasowych, czy współorganizowanie różnych demonstracji interesujących głównie samych zaangażowanych działaczy i nieliczne, bardzo świadome politycznie, jednostki… W zasadzie nic, co dawałoby przeciętnemu pracownikowi i obywatelowi szansę na poznanie ludzi lewicy, wejście z nimi w bezpośredni kontakt i na zwyczajną rozmowę.
Lewica uparcie mówi tylko do przekonanych i do tych, którzy już subskrybują jej fanpejdże w mediach społecznościowych. A tam rządzą przecież lajki i (jak w sekcie) najwięcej punktów zdobywa się za najwierniejsze oddanie idei. Z drugiej strony mamy inny gatunek oportunistów, którzy poszukują legitymizacji w prawicowych schematach: tacy łudzą się, że jeśli znajdą wśród powstańców osoby homoseksualne, to nagle wszyscy narodowcy przeżyją olśnienie. Jeśli udowodnią, że to oni obalili komunizm, to elektorat Kaczyńskiego zagłosuje na nich itd. To z kolei drugi gatunek oportunistycznego tchórzostwa wzbogacony jeszcze o brak wiary w możliwość samodzielnego kreowania opowieści. Stąd też próba ucieczki w strefy, które już istnieją: na pole elektoratu neoliberałów i na pole elektoratu narodowców i nacjonalistów. A tymczasem lewicą naprawdę mogą być zainteresowani zarówno „wielkomiejscy panicze”, jak i „brudne PGR-usy”: wystarczy nie odbijać się od ścian, które stworzył POPiS i nie mówić językiem stworzonym przez te partie, nie wchodzić w schematy, które one stworzyły.
Miejmy świadomość, że z perspektywy historycznej jest to sytuacja względnie nowa i świeża. W historii partii socjalistycznych oraz socjaldemokratycznych biura pożyczkowe, otwarte zebrania i spotkania były codziennością. Lewicowe partie zawsze były partiami masowymi, otwartymi i szukającymi aktywności ze strony społeczeństwa. To przemiany ostatnich dekad uczyniły z lewicowych ugrupowań głównie komitety wyborcze, które poważniej uaktywniają się jedynie w okresie kampanijnym. Jest nawet tak źle, że często to samo kierownictwo lewicowych partii nie chce walnych zgromadzeń i działań skierowanych na zewnątrz (ku publiczności), ponieważ bardzo boi się każdej oceny, czy ewentualnej wymiany swych dotychczasowych kadr na lepszych i po prostu innych działaczy. Różni lewicowi posłowie_anki bardzo często działają więc praktycznie totalnie samodzielnie (często walczą też z innymi) i nie weryfikuje ich żaden partyjny aktyw, żadna publiczność.
I to jest właśnie pełen przepis na życie w bańkach, oderwanie od ruchu i mówienie do samego siebie. Zwłaszcza jeśli partie i wszelkie lewicowe grupki trwają w swej hermetycznej izolacji, a ich polityczna oferta jest wąska: nie ma stałych działań skierowanych na zewnątrz, nie ma żadnych „dni otwartych”, ani nawet stałych miejsc spotkań. A lewicowe partie, które odnoszą sukcesy są właśnie partiami, które działają wspólnie ze społeczeństwem i ich praktyka jest wpleciona w jego codzienność.
Ekstrema na zamówienie
W reżyserowanym przez prawicę spektaklu pt. „kapitalistyczny parlamentaryzm” są przewidziane dla lewicy role. Pierwszą z nich jest bycie niebezpieczną, szkodliwą i bujającą w obłokach ekstremą. Ta jest bardzo potrzebna by prawica miała swojego wroga, a kierowany przez nią lud miał się czym oburzać i na kim wyładowywać swój tłumiony, klasowy gniew. Ponadto kiedy nic się nie dzieje, zawsze można wyśmiać dziwaczne postulaty „lewaków”, tym bardziej wysyłając sygnał: wybierzcie nas, to zatrzymamy szaleńców.
Drugą z nich jest rola socjalnego modyfikatora. Taka lewica, która chce tylko trochę więcej socjalu, drobnych zmian i nie ma żadnej całościowej alternatywy służy za pacyfikatora dla wszelkich bardziej radykalnych dążeń. Czasem uzupełni prawicową ustawę, czasem potępi liberalną opozycję… Obie te role są czymś, co Włodzimierz Lenin, Róża Luksemburg i inni klasycy marksizmu określiliby zbiorczo mianem zwyczajnego oportunizmu. Niebezpieczna ekstrema zrywa powiązanie lewicy z aktualnym społeczeństwem i tworzy z niej projekt dla nikogo. Socjalni modyfikatorzy wepchną zaś ludzi pracy w objęcia każdego, kto da im choćby trochę grosza – dzięki nim można potem wmanewrować społeczeństwo w poparcie nacjonalizmu, homofobii i antykomunizmu, czy najgorszego faszyzmu, który przecież też był prawicowym projektem dla ludu.
Brak umiejętności samodzielnego działania nie powinien nas dziwić. Działania w głębokiej opozycji zazwyczaj prowadzą do izolacji i niepotrzebnej radykalizacji (z konieczności integracji odizolowanej grupy). Wyjściem z tej sytuacji jest tylko i wyłącznie: właściwe upartyjnienie (zorganizowanie) aktywności, wyjście aktywu na ulice i zawiązywanie trwałych ośrodków oddolnej współpracy.
Zamiast pokazywać, jak bardzo się różnimy – trzeba pokazywać, jak niewiele nas dzieli. Lewicowość nie może też być trudna, ani wiązać się z życiem lewaka wyklętego, który niczym Rejtan rzuca się pod protesty narodowców, a pod poduszką chowa siekierę. W każdym takim przypadku lepiej robić własne obchody, własne święta i własne przyciągające ludzi atrakcje, zamiast wyśmiewać i szokować mainstreamową publiczność. To nie jest ani czas na libertynizm, ani na deptanie (choćby i infantylnych) świętości części społeczeństwa. Miejsce dla takich silnie ideowych działań jest poza pierwszym planem. Polska naprawdę nie jest też jeszcze wcale aż tak stracona, by istniała natychmiastowa konieczność schodzenia do podziemia i chwytania za broń oraz malowania twarzy w barwy wojenne. To wciąż dość umiarkowana rzeczywistość półperyferyjnego imperializmu, gdzie każda polityka nigdy nie jest do końca poważna. To kraj, który idzie z prądem historii, a ton nadają tu zewnętrzne siły, które bynajmniej nie są kontrolowane przez marzącego o Wielkiej Lechii polskiego narodowca. Polski faszyzm oczywiście jest groźny, ale nie jest faszyzmem, który byłby nie do pokonania.
Odziany w tęczę fanklub Jacka Kuronia, zamaskowanych lewicowych powstańców, towarzyszy od sierpów i młotów, fanatyków Brygad Międzynarodowych, Róży Luksemburg i „Pierwszej Solidarności” może być bardzo fajny, ale dalej będzie to tylko fanklub. Czas już tworzyć nowe, szersze identyfikacje i nie stawiać przy tym najwyższych wymagań. Żyjemy przecież w świecie ofiar i popleczników systemu, a naszym zadaniem jest umiejętnie przemówić i trafić. Do nich.