Jeśli jesteś w stanie przeczytać ten tekst, to znaczy, że nikt cię nie przejechał.
Każde święta i każdy długi weekend w telewizyjnych programach informacyjnych to festiwal przebojów drogowych. Codzienne raporty policji o wypadkach i zabitych. Każdy świąteczny dzień musi mieć też swój hit. Im więcej zabitych i im bardziej bryczka jest sprasowana, tym lepiej.
Pijani z telewizora
Przeciętny widz z reguły nawet nie zada sobie pytania jak się to ma do niego. Bo ma się nijak. Od czasu jak wybudowano trochę sensownych dróg, liczba wypadków i zabitych w nich osób systematycznie spada. Dziś jest tego prawie o połowę mniej niż 12 lat temu. W 2005 na drogach zginęło niemal 5,5 tys osób, zaś w ubiegłym – niecałe 2 800.
Tymczasem wszystkie badania pokazują, że w oczach opinii publicznej sytuacja ma się odwrotnie. Opinia publiczna zaś to żywioł, w którym grasują politycy. Skoro zatem Polak się boi, to trzeba zaproponować coś, dzięki czemu będzie się bał mniej. Mało tego, będzie za to politykowi wdzięczny.
Niemal każdy, kto wie jakie są zależności między karaniem, a zachowaniami pospólstwa, będzie się z takich niczego nie zmieniających rozwiązań śmiał. Tyle tylko, że tego śmiechu nikt w mediach nie pokaże. Mądrze gadająca głowa zawsze przegra w telewizji z miłym dla oka obrazkiem wbitego w drzewo wraku i informacją na pasku, że jechało w nim kilkoro młodych ludzi, których dusze proszą teraz o westchnienie do Bozi.
Ogłupianie społeczeństwa przynosi zawsze ten sam skutek. Politycy zaostrzają kary. Po to, aby dokopać kierowcom i zrobić dobrze przerażonemu piractwem drogowym elektoratowi.
Od czerwca tamtego roku sprawca śmiertelnego wypadku lub takiego, który spowodował ciężki uszczerbek na zdrowiu idzie zatem na minimum dwa lata do więzienia, bez możliwości zawieszenia kary, jeśli w chwili wypadku był pijany lub pod wpływem środków odurzających. Wcześniej mógł dostać co najmniej 9 miesięcy, a wyrok do jednego roku więzienia sąd mógł zawiesić.
Zaostrzanie kar było niepotrzebne. Liczba pijanych uczestniczących w wypadkach i tak szybko spadała. W 2005 roku nietrzeźwi kierowcy spowodowali 4 005 wypadków, w których zginęło 490 osób. Potem z roku na rok statystyka się poprawiała. W 2016, czyli przed wejściem pisowskich obostrzeń, kierujący na bani byli sprawcami 1 686 wypadków, w których zginęło 221 osób. Nabombieni kierowcy byli zatem odpowiedzialni za co dwudziesty wypadek.
Przepisy naprawdę działały, bo o ile w 2005 roku policja zatrzymała ponad 192 tysiące prowadzących z promilami, to 11 lat później ok. 115 tysięcy.
Wykreowani zbiegowie
Statystyki policyjne pokazujące, że spada liczba osób siadających za kierownicą po spożyciu alkoholu wyciszono. Nie pasowały do uzasadnienia mądrości pomysłodawców noweli ustawowej. Eksponuje się za to coś, co jest marginesem, ale za to dobrze sprzedaje się w telewizji – rosnącą liczbę pijanych kierowców recydywistów. Wystarczy pokazać w telewizjach, że sądy skazują ok. 10 tysięcy osób złapanych już uprzednio za bycie na bani za kółkiem. Dużo. Jednak w zestawieniu z tymi, którzy wydmuchują promile podczas kontroli to ledwie 9 procent. I to też spadający z roku na rok.
Jeszcze za PO wprowadzono więc dla recydywistów sankcję, w postaci bezwzględnego więzienia. A to dlatego, że za posiadanie we krwi więcej niż 0,5 promila alkoholu sądy w przypadku recydywistów niemal w 70 proc. orzekały karę w”zawiasach”. Od paru lat już nie mogą. I dzięki temu pojawiło się zupełnie inne zjawisko. Ucieczka z miejsca wypadku. Zamiast pomóc ofierze, ktoś, kto jest na kacu boi się bezwzględnego wyroku i ucieka.
Zamykanie w więzieniu wszystkich, bo co jedenasty z nich może zrobić komuś kuku, zakrawa bardziej na odpowiedzialność zbiorową, niż najrygorystyczniej pojmowaną sprawiedliwość. I działa przeciwskutecznie.
Furtka w karze
PiS nigdy w takich kategoriach nie myślał. Rok temu klepnął zatem prawo stanowiące, że osoby, które zdecydują się prowadzić samochód, mimo że zostały im odebrane uprawnienia nie dość, że będą musiały się liczyć z 2 letnią odsiadką, to dodatkowo dostaną obligatoryjny zakaz prowadzenia pojazdów przez 15 lat. A jak mimo to będą prowadzić samochód, to trafią do więzienia nawet na 5 lat.
Katoni z ekranów podniecali gawiedź opowieściami o tym, że coraz więcej kierowców siada za kierownicę mimo cofnięcia im prawa jazdy. Nikt nawet nie szermował cyferkami. Sprzedawano informację niczym prawdę objawioną. A że dotyczyła promili użytkowników dróg? I to tych promili, które w 99 procentach przypadków jeżdżą tak, by nie zwracać na siebie uwagi policji, czyli bardziej niż zgodnie z przepisami? Liczyli się tacy jak Frogo, zasuwający bez prawa jazdy po mieście 200 km/godz.. Zdaniem zwolenników karania, jak za coś takiego będzie groziło 5 lat odsiadki, to wariaci nie będą swojego wariactwa uskuteczniać. Nikt nie przejmował się tym, że nie potwierdziło się to nigdzie na świecie. A wręcz spowodowało wzrost liczby wypadków spowodowanych ściganiem wariata bojącego się kary wieloletniego odosobnienia.
Od paru lat mamy też przepis, który wprowadził obowiązek montażu w samochodach blokad alkoholowych. Alcolock uniemożliwia uruchomienie samochodu, gdy w wydychanym przez kierującego powietrzu poziom alkoholu przekroczy 0,1 mg/1 dm sześc. Alcolocki muszą montować osoby skazane za jazdę po alkoholu, gdy będą się starać o przywrócenie prawa jazdy.
Po co taki przepis nie wiadomo. Nikt nie próbował nawet robić badań dowodzących wpływu tej metody na zmniejszenie liczby pijanych za kierownicą. Tyle tylko, że dzięki takiemu rozwiązaniu bogaci złapani na podwójnym gazie szybciej odzyskują prawko. Certyfikowane alcolocki wraz z montażem to cena 5-6 tysięcy złotych. Przepis służy zatem do naganiania zysków warsztatom i importerom tej elektroniki, bo powszechnie wiadomo, że w krajach, których blokady na chuch są stosowane, nauczyły się je oszukiwać nawet dzieci.
Wzajemne nakręcanie się polityków i mediów szczególnie było widać po wypadku pod Nowym Miastem nad Pilicą w 2010 r. gdzie zginęło 18 osób jadących busem do pracy w sadzie. Politycy uznali wtedy, że społeczeństwu trzeba zademonstrować, że państwo walczy z tym typem łamania prawa. I dlatego do kar już istniejących za wożenie nadnormatywnych pasażerów dopisano, że ci, co będę przewozić o co najmniej dwie osoby za dużo, niż pozwala na to wpis w dowodzie rejestracyjnym, stracą prawo jazdy na trzy miesiące. Właściciele podmiejskich busów wiedzieli, że policja, będzie ich kontrolowała przez parę miesięcy. Nie przeliczyli się. Wszystko wróciło do normy i dziś każdy bus wozi tyle osób ile da radę pomieścić.
Smog dla bogatych
Lokalni politycy też chcieliby coś na strachu przed samochodami ugrać. Wykorzystują do tego smog. Cały czas lobbują za tym, żeby państwo dało im prawo do decydowania, kogo można obdarować przepustką wpuszczającą do centrów miast. Czyli najbogatszych. Bo biedniejsi jeżdżąc autami mającymi wiele lat, atmosferę city by zatruwali, w związku z czym mieliby zakaz wjazdu do miast.
Samorządowcy obruszyli się, gdy zarzucono im, że chcą się pozbyć z centrów biednych ludzi. Tymczasem już od dawna w sferze motoryzacyjnej ten proces się odbywa. Służą temu strefy drogiego płatnego parkowania. Ostatnio PiS pozwolił samorządom na kolejną podwyżkę opłat. Oczywiście uzasadniając to tym, że skoro brakuje miejsc parkingowych, to widać opłaty są za niskie. Jak się je podniesie, to będzie można zaparkować.
Wszystko to pachnie hipokryzją ekologiczną na odległość. Gdyby bowiem chodziło o to, żeby ludzi przeflancować z osobówek do komunikacji zbiorowej, wystarczyłoby haracz za parkowanie w mieście znieść. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wtedy próbował wjechać swoją osobówką do jakiegokolwiek śródmieścia, bo nie będzie miał szans na znalezienie miejsca do postawienia bryczki. I zamiast krążyć pół godziny po centrum szukając miejsca, kierowca zaparkuje gdzieś na zadupiu, skąd dojedzie sobie autobusem, metrem, albo tramwajem.
Tyle, że – tak jak w przypadku egzekwowania obowiązującego prawa, a nie ciągłego go zaostrzania – pomysły proste i tanie nie mają szans. Jaki polityk zajmie się czymś, co nie jest antidotum na sztucznie wykreowane przez media zagrożenie śmiercią, kalectwem lub pyłem zawieszonym?