Łukasz Piszczek reprezentował Polskę w Euro 2008, 2012, 2016 oraz MŚ 2018
Rozegrany we wtorek ostatni mecz naszej reprezentacji w eliminacjach przyszłorocznych mistrzostw Europy nie miał żadnej stawki. Biało-czerwoni już w poprzedniej kolejce po wygranej z Izraelem zapewnili sobie awans z pierwszego miejsca w grupie. Największym wydarzeniem na Stadionie Narodowym był więc pożegnalny występ Łukasza Piszczka.
Po nieudanych dla naszej reprezentacji ubiegłorocznych mistrzostwach świata w Rosji Łukasz Piszczek zrezygnował z występów w drużynie narodowej. Do zmiany decyzji nie zdołał go nakłonić nawet zaprzyjaźniony z nim Jerzy Brzęczek. Piłkarz tłumaczył, że jest już zmęczony łączeniem obowiązków w kadrze i Borussii Dortmund. Propozycję pożegnalnego występu też nie przyjął od razu, jednak pokusa zagrania po raz ostatni w reprezentacji na wypełnionym po brzegi Stadionie Narodowym okazała się silniejsza i Piszczek ostatecznie znów znalazł się w kadrze. „Nie czuję jakichś wielkich emocji. Nie było mnie trochę w kadrze, ale wiele się nie zmieniło. Hotel jest ten sam, z trenerem Jerzym Brzęczkiem znam się od lat, z większością kadrowiczów miałem okazję grać wcześniej, więc spokojnie podchodzę do swojego wtorkowego występu” – zapewniał 34-letni obrońca.
Trener Brzęczek przed meczem poinformował, że Piszczek zagra co najmniej pół godziny. Szczerze mówiąc sam nie wiem jak zareaguję schodząc z boiska. Teraz myślę, że zejdę z uśmiechem na ustach, bo w reprezentacji spędziłem mnóstwo fajnych chwil. Jeśli czegoś żałuje, to tak jak wszyscy moi koledzy, że nie zdobyłem medalu na wielkiej imprezie, a uczestniczyłem przecież w czterech. Najbliżej sukcesu byliśmy na Euro 2016 i ten turniej zawsze będę wspominał najlepiej” – przyznał Piszczek, który we wtorkowy wieczór po raz 66. w karierze wystąpił w biało-czerwonych barwach.
W mediach przed meczem ze Słowenią sporo było spekulacji na temat szans biało-czerwonych na miejsce w pierwszym koszyku podczas losowania grup Euro 2020. Nasza reprezentacja straciła jednak na to szanse, bo po remisie Ukrainy z Serbią (2:2) oraz wygranych spotkaniach przez Francję i Anglię było już wiadomo, że bez względu na wynik potyczki ze Słoweńcami polski zespół znajdzie się w drugim koszyku. Większego znaczenia to zresztą nie ma, bo uczciwie rzecz ujmując z taką jakością gry, jaką biało-czerwoni prezentują pod rządami Jerzego Brzęczka, na sukces w mistrzostwach Europy nie mamy co liczyć.
Aby znaleźć się w gronie rozstawionych, nie wystarczy wygrać w grupie. W uprzywilejowanej pozycji znajdzie się jedynie sześć zespołów spośród dziesięciu zwycięzców grup. A lepszą zdobyczą punktową od biało-czerwonych legitymują się ekipy Anglii, Belgii, Włoch, Ukrainy, Francji i Niemiec. Z każdą z tych drużyn nasi piłkarze w tej chwili mieliby niewielkie szanse na zwycięstwo. Ryzykowne byłoby też stawianie na ich wygrane w potyczkach z Portugalią, Rosją, Czechami, Chorwacją, Hiszpanią czy Holandią. Jeśli chce się dzisiaj poważnie myśleć o sukcesach w reprezentacyjnym futbolu, trzeba grać na co najmniej na poziomie prezentowanym przez wyżej wymienione ekipy. Wszelkie próby oszukania systemu metodą „na lepszy koszyk” czy liczenie na łut szczęścia w losowaniu, prędzej czy później kończą się porażką.
A ostatnie miesiące bynajmniej nie poprawiły i tak nie najlepszej reputacji naszego zespołu, czego dowodzą choćby pierwsze spekulacje angielskich. One bez ceregieli już piszą, że widzą reprezentacja Polski w grupie marzeń dla reprezentacji Anglii.
Wtorkowy mecz Polska – Słowenia zakończył się po zamknięciu wydania. Na ostatnim treningu trener Brzęczek w grze szkolnej w jednej drużynie wystawił Szczęsnego, Piszczka, Glika, Bednarka, Recę, Szymańskiego, Krychowiaka, Góralskiego, Zielińskiego, Grosickiego i Lewandowskiego. Zgrupowanie opuścili wcześniej z powodu kontuzji Maciej Rybus i Bartosz Bereszyński, zatem było wiadomo, że Piszczka zmieni Kędziora. I jeśli taki zespół faktycznie zaczął mecz ze Słowenią, to powinien wygrać bez problemu. Jeśli rzecz jasna chce coś ugrać podczas Euro 2020.