19 kwietnia 2024

loader

Złoty interes (dla wybranych) na odnawialnym prądzie

Obecna władza zadecyduje o tym, jaki sposób wytwarzania „zielonej” energii będzie szczególnie opłacalny. A tak się składa, że najbardziej kocha ona akurat biogazownie.

W Polsce spadają ceny energii elektrycznej, co jest dobrą wiadomością dla wszystkich, którzy z niej korzystają.
Po prostu – produkujemy aż nadto prądu, a poza tym pomaga pogoda. W tygodniu przed 10 lipca temperatury spadły, natomiast powiało mocniej. Ucieszyli się z tego zwłaszcza właściciele firm wiatrowych.
Na przykład, gdy w środę 6 lipca temperatura spadła z ok. 25 st. C do 20 st. C, a siła wiatru wzrosła z ok. 5 m/s do blisko 20 m/s, produkcja prądu z farm wiatrowych w ciągu kilku godzin wzrosła aż pięciokrotnie – z ok. 800 megawatów do ponad 4200 MW. Przy zapotrzebowaniu na moc polskich odbiorców na poziomie ok. 20 000 MW, energetyka wiatrowa dostarczała wówczas co piątą megawatogodzinę.

Wiatraki walczą z rynkiem

Zrozumiałe więc, ze właściciele farm wiatrowych chcieliby utrzymania wcześniejszego systemu, polegającego na tym, że niezależnie od tego ile energii wyprodukują, byłaby ona od nich kupowana po stałej cenie, gwarantującej im opłacalność. Cóż, każdy by tak chciał. Nie ma jednak powodów, by utrzymywać antyrynkowe rozwiązania, w administracyjny sposób preferujące właścicieli jednego systemu wytwarzania energii.
Inna jednak sprawa, że z niewiadomych powodów, w znowelizowanej ustawie o odnawialnych źródłach energii biogazownie, jako jedyna technologia, zachowają gwarantowaną cenę odkupu energii.
Trudno przy tym uznać biogazownie za w pełni odnawialną, racjonalną i zdrową dla środowiska metodę wytwarzania energii, skoro biogaz jest przecież spalany, zaś masę roślinną potrzebną do jego wytwarzania sprowadza się do Polski nawet zza oceanów.

Spalajmy na zdrowie

Dlaczego akurat biogazownie mają korzystać z ochrony administracyjnej, mimo, że nie jest to uzasadnione względami ochrony środowiska?
Ano, ktoś musi mieć w tym interes – konkurencyjny wobec wytwarzania energii z turbin wiatrowych i ogniw fotowoltaicznych.
A obecna władza tego interesu zamierza bronić.
Janusz Piechociński, były minister gospodarki, który zajmuje się m.in. energią odnawialną, zauważa, że jeśli przepis o likwidacji obowiązku zakupu energii ze źródeł odnawialnych wejdzie w życie, to właściciele instalacji OZE, którzy dotychczas funkcjonowali w stabilnych warunkach, po 2017 roku nagle zetkną się z rynkową niestabilnością. 

Rząd wie najlepiej

„Sama likwidacja obowiązku zakupu energii z instalacji OZE to jest rozwiązanie rynkowe i jak najbardziej może być zastosowane w odniesieniu do nowych instalacji. Problemem jest jednak nie uszanowanie praw nabytych inwestorów. Decyzje inwestycyjne podejmuje się zawsze w konkretnych warunkach regulacyjnych i zmiana tych warunków w trakcie spłaty inwestycji może oznaczać kłopoty” – podkreśla Piechociński. Jak wskazuje, generalnie  zmienia się filozofia ustawy o OZE.
Wcześniejsza ustawa przyjęta w lutym 2015 zakładała, że kierunek rozwoju odnawialnych źródeł energii w Polsce wynikać będzie z przesłanek rynkowych i powinien zależeć głównie od efektywności – czyli że najpierw z systemu wsparcia będą korzystały najtańsze źródła.
Natomiast w nowym rozwiązaniu, zaproponowanym przez obecne władze, o kierunkach rozwoju technologicznego OZE będzie całkowicie decydowało państwo – czyli urzędnicy, którzy oczywiście są nieomylni, kompetentni i całkowicie nieprzekupni.
W nowelizacji ustawy o OZE jest zapis, że o tym, jakie zostaną uruchomione aukcje na zakup energii, będzie decydowała Rada Ministrów. A więc to władza ma całkowicie decydować, jakie technologie OZE będą się rozwijały i w jakiej skali. Wiadomo przecież, że rząd wie lepiej.

trybuna.info

Poprzedni

Siła rocka

Następny

Niezdrowe rzucanie mięsem