23 kwietnia 2024

loader

Kapsułki pamięci

Kapsułki

Mieczysław Hryniewicz
Od kilku lat jesteśmy z Mietkiem serdecznie zaprzyjaźnieni, co było oczywiście skutkiem ubocznym wywiadu, który z nim przeprowadziłem. Dla milionów widzów serialu „Na Wspólnej” Mieczysław Hryniewicz to obecnie przede wszystkim Włodek Zięba, jedna z głównych postaci, serialowy mąż Bożeny Dykiel czyli Marii i serialowy ojciec trojga ich dzieci, Grzegorza, Renaty i Moniki. Piszę o tych postaciach tak szczegółowo nie dlatego, że śledzę losy bohaterów serialu, ale przeciwnie, dlatego, że nie śledzę, bo akurat tematyka ta nie leży w polu moich zainteresowań. Mnie „serialowo” Mietek kojarzy się raczej z postacią taksówkarza Jacka z serialu „Zmiennicy” z lat 1987-1988, który po latach chyba nawet lepiej się ogląda niż w czasach emisji premierowej, jako zabawną komedię z jednej strony, z drugiej, jako swoisty kulturowy dokument pewnych aspektów życia w PRL, oczywiście filmowo przejaskrawiony. Później miał Mietek dość długi epizod emigracyjny we Francji, w Paryżu, gdzie mógł wykorzystać swoje rzemieślnicze kwalifikacje, bo jest – poza talentem aktorskim – także „złotą rączką”. Dla starszego pokolenia widzów teatralnych Mietek to także Skierka na motocyklu marki honda w głośnym w latach siedemdziesiątych spektaklu „Balladyny” Juliusza Słowackiego w reżyserii Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym. Jednak dla mnie Mietek, to przede wszystkim wykonawca głównej roli w głośnym w połowie lat siedemdziesiątych filmie Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego „Zapis zbrodni”. To był czas fali amerykańskich filmów społecznych na polskich ekranach i zachwytu charakterystycznym dla nich naturalnym, niemal „dokumentalnym” aktorstwem w wykonaniu zawodowych aktorów. W polskim kinie to był jeszcze czas aktorstwa o silnych wpływach stylu teatralnego i dlatego właśnie niezwykle naturalna gra Mietka Hryniewicza w głównej roli, Kazka, młodocianego mordercy (scenariusz oparty był na autentycznych faktach), była w owym czasie prawdziwym objawieniem i majstersztykiem. I ta prawda jest niezmiennie marką jego aktorstwa do dziś, jednym z głównych przejawów jego zawodowego kunsztu. Prywatnie Mietek jest człowiekiem bardzo serdecznym, koleżeńskim, bezpretensjonalnym, typu „dusza człowiek”, nie jeden wieczór spędziliśmy w jego warszawskim lokum przy winie i jakiejś zakąsce, co oczywiście niestety, pandemia przerwała. Zaczęliśmy nawet coś w rodzaju spisywania materiału do książki wywiadu-rzeki z Mietkiem, ale nie szło nam z kopyta i nie wiem czy coś w przyszłości z tego wyjdzie, bo inną z jego cech jest skromność i zupełny brak skłonności do autokreacji. Opowiedział mi on natomiast wiele kapitalnych rzeczy o czasach, gdy był młodym aktorem Teatru Narodowego i aż szkoda, żeby nigdy nie ujrzały światła dziennego. Ta epidemia jednak w ogóle strasznie nadwerężyła tradycyjne relacje międzyludzkie. jakie były, takie były, ale od roku jakby się rozpłynęły w covidowej mgle.

Krzysztof Janczar
W czołówce serialu „Wojna domowa” wyreżyserowanego przez Jerzego Gruzę w 1965 roku, gdzie gra Pawła, syna państwa Jankowskich (Irena Kwiatkowska, Kazimierz Rudzki) występuje jako Krzysztof Musiał, jako że przez pewien czas nosił nazwisko matki. Wiadomo jednak było, że jest synem Tadeusza Janczara, jednej z najbardziej emblematycznych aktorskich indywidualności polskiej szkoły filmowej. Krzysztof poszedł w ślady ojca i został aktorem, zagrał m.in. ze swoim ojcem rolę syna granej przez ojca postaci kapitana MO, a także stworzył bardzo sugestywną (aż ciarki przechodziły po plecach) postać bezwzględnego bandziora Tolka w głośnym „Nie zaznasz spokoju” Mieczysława Waśkowskiego. Dziś gra głównie w popularnych serialach telewizyjnych, głównie jako Bolesław w „Klanie”. Na początku lat osiemdziesiątych wyjechał do USA, gdzie spędził sporo lat, nie zrywając jednak kontaktu ze starym krajem. Zagrał tam kilka epizodów filmowych, m.in. rolę Andrieja Bowni w słynnym „Polowaniu na Czerwony Październik” Johna McTiernana, z Seanem Connery w roli głównej. O tym akurat dowiedziałem się przypadkowo podczas zwiedzania muzeum wytwórni filmowej Cinecittá w Rzymie, bo choć widziałem ten film lata wcześniej, mocno zatarł mi się w pamięci. Jest tam ekspozycja w postaci autentycznego wnętrza owego filmowego okrętu podwodnego, można po nim chodzić, korytarzykami, pośród urządzeń maszynowni, drążków, zegarów itd., czując cały czas drgania i odgłosy symulujące ruch płynącej maszyny. Są tam też umieszczone w kilku miejscach ekrany, na których nieustannie emitowany jest ten słynny film. Taki rodzaj uczestnictwa przez imitację i iluzję, modny we współczesnym muzealnictwie. W pewnym momencie zobaczyłem sekwencję z udziałem Krzysztofa. Wtedy to zrodził się we mnie impuls, by poprosić go o wywiad, co stało się kilka tygodni później, w Warszawie. Na miejsce wywiadu wyznaczył mi nieistniejący już dziś chyba w tym miejscu lokal restauracyjny „U kucharzy”, w hotelu Europejskim, do którego wchodziło się od uliczki Ossolińskich. Okazało się, że to nieprzypadkowy epizod, ale skutek tego, że Krzysztof jest smakoszem, ceni dobrą kuchnię, lubi atmosferę dobrej restauracji, gdzie jest zadomowiony, gdzie ma swój stały stolik. Z naszych kilku późniejszych spotkań tylko jedno było poza tego rodzaju scenerią, pozostałe – w dobrych restauracjach z miłą atmosferą, przy czym piszący te słowa, daleki od smakoszowskich upodobań i nawyków, był raczej kibicem tej konsumpcji, ograniczając się do filiżanki kawy czy innego napoju.
Piotr Wysocki
Piotr Wysocki jest nie do zapomnienia jako książę Gintułt w „Popiołach” Andrzeja Wajdy. Trudno o aktora o bardziej „medalionowym” profilu, jak ze starożytnych, greckich czy rzymskich wizerunków czy jakichś miedziorytów. Piotr jednak nie zdecydował się na warszawską karierę i pozostał w Lublinie, gdzie przez kilkadziesiąt lat był w zespole Państwowego Teatru im. Juliusza Osterwy. Wysoki, szczupły, sprężysty jak struna, o owym pięknym profilu i mocnym, „dykcyjnym”, metalicznym głosie. Taki był też jako dostojny i posępny Mucjusz w nastrojowym, stylowym filmie Andrzeja Żuławskiego „Pieśń triumfującej miłości”. Widziałem go w wielu rolach na lubelskiej scenie, szczególnie utkwił mi w pamięci jako tytułowy „Fircyk w zalotach” w komedii Zabłockiego, czy XVII-wieczny francuski zabijaka markiz d’Orsigny w „Molierze, albo zmowie świętoszków”, z ostrą dobitnością wypowiadający do swoich ofiar mrożącą krew w żyłach formułę: „Zmów pacierz”. Od naszego pierwszego spotkania w jego mieszkaniu na jednym z lubelskich osiedli mieszkaniowych, przy piwie i z udziałem psa znajdy imieniem Shakin O’Neill, spotykaliśmy się od czasu do czasu w Lublinie, na piwie rzecz jasna, którego to napoju Piotr jest smakoszem. Jest czarującym rozmówcą, świetnym gawędziarzem, żywą kronika lubelskiej sceny ostatniego półwiecza z okładem. Od lat mieszka w jednej w podlubelskich wsi, do której trudno dojechać z powodu „komunikacyjnego wykluczenia”, więc tylko od czasu do czasu składamy sobie telefonicznie życzenia.
Bożena Adamek
Od lat korzystałem z każdej okazji podróży do Krakowa, by przeprowadzić wywiad, z którymś z krakowskich artystów, ludzi kultury. Tego akurat listopada 2015 trafili mi się, dzień po dniu, Adam Zagajewski i Bożena Adamek, która zaprosiła mnie do swojego domu położonego w niewielkim ogródku Borku Fałęckim. Pani Bożena była bardzo gościnna i serdeczna, podzieliła się ciekawymi wspomnieniami, choć nie należy do rozmówców hojnie i prawie bez zachęty dzielących się swoimi wspomnieniami. W mojej subiektywnej pamięci pani Bożena kojarzy mi się przede wszystkim z dwiema rolami: Julii w spektaklu telewizyjnym szekspirowskiego „Romea i Julii” w inscenizacji, dość wtedy (1974) nowatorskiej, w reżyserii Jerzego Gruzy oraz jako Bianka w „Sanatorium pod Klepsydrą” Wojciecha J. Hasa. Tę pierwszą rolę, i cały temat sztuki, czułem całym sobą, jako nastolatek przeżywający wtedy pierwsze uczuciowe drgnienia. A ponieważ z biografii pani Bożeny wiedziałem, że też jest lublinianką z pochodzenia i że zdawaliśmy maturę z nieodległych terminach, więc zapytałem ją, które liceum kończyła. Otóż było to III LO im. Unii Lubelskiej. I wtedy, nagle z zasypanych piaskiem zapomnienia pokładów pamięci, jakby skutkiem nagłego olśnienia, przypomniałem sobie: jako kilkunastoletnia uczennica, wyłoniona do tej roli jako amatorka, w drodze konkursu, zagrała Nel w przedstawieniu „W pustyni i w puszczy” w lubelskim teatrze im. Osterwy, w 1970 roku. Było to pierwsze widziane przeze mnie przedstawienie teatralne. Mój „debiut” w roli teatralnego widza.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Sadurski na weekend

Następny

Polityka klimatyczna i zielona energia w Chinach

Zostaw komentarz