

Ochrona zdrowia to „oklepany” temat, który był też intensywnie wykorzystywany w kampanii wyborów prezydenckich. Wszyscy się niemal znęcają nad rozległym zakresem odpowiedzialności ministra zdrowia, skarżą się na szpitale, przychodnie, lekarzy i coraz bardziej denerwującą biurokratyczną otoczkę. W prywatnych rozmowach dołączam się do tego nurtu, ale w zaciszu mego roboczego strychu zastanawiam się nad przyczynami tej wieloletniej zapaści.
Dlaczego?
Prawda – mamy trochę za mało lekarzy. To jeden z najtrudniejszych fakultetów, a ponadto część tych, którzy go chwalebnie ukończyli, wyjechała do krajów, gdzie „w medycynie” zarobić można jeszcze więcej niż u nas.
Być może cierpię na odchylenie zawodowe, ale w tych analizach wspomaganych przez kilku sklerotyków z mego pokolenia dochodzę do wniosku, że główną przyczyną niedowładu „służby zdrowia” w Polsce nie jest brak kadry, tylko zła organizacja.
Nie będę nikogo imiennie czy adresowo krytykował, bo to w końcu nie moja branża. Ale pozwolę sobie kogoś pochwalić na tle innych.
W okresie mego nieprzyzwoicie długiego (jeszcze!) życia nigdy nie byłem długo w szpitalu. Ale na krótkich 3-5 dniowych pobytach byłem w pięciu, w tym w dwóch poza Warszawą. Moje wyczulone na obserwację organizacji zmysły podpowiadają, że tylko jeden z nich – w Warszawie, zwany Szpitalem Wolskim, zasługiwał w zakresie organizacji na akademicką ocenę „4”. Pozostałe plasowały się w trójce – dwa nawet z trudem.
Główny kanał kontaktu
Drugim, bardziej częstym, kanałem moich kontaktów z medycyną są tzw. przychodnie. To dobra nazwa, bo przy klinicznym niedowładzie telefoniczno–internetowym często trzeba do nich przychodzić, aby „załatwić” receptę, albo zapisać się do bardziej znanego, i tym samym trudniej dostępnego lekarza.
Zmiany miejsca zamieszkania oraz wzloty i spadki kariery spowodowały, że korzystałem z „pomocy” siedmiu takich filarów służby zdrowia. Płakać mi się chce, jak wspominam niektóre z nich.
Lekceważenie podstaw organizacji i logiki w tego typu placówkach jest tak częste i wyraźne, że już dawno temu, kilku studentów z moich grup seminaryjnych, pisało o tym interesujące prace magisterskie.
Co tak denerwuje, a czasem rozbawia, w typowych działaniach tych placówek? Aby nie być zupełnie gołosłownym wymienię tylko kilka przykładów, w praktyce znanych wszystkim obywatelom RP.
Zapisywanie na wizytę u specjalisty, a nawet u znanego internisty w terminach za pół roku, za rok, a nawet za dwa lata. Przecież to organizacyjny bezsens! Kto wie, czy będzie jeszcze żył, czy nadal będzie chorował na to, co teraz mu dokucza, czy lekarz będzie „funkcjonował” w tym samym miejscu?
Drugi przykład. Osiemdziesięciopięcioletni obywatel czuje się źle, ma temperaturę powyżej 38 stopni. Dzwoni do przychodni i prosi o wizytę lekarza w domu. Słyszy uprzejme nie – „Nie mamy takiej możliwości!! Radzimy wezwać pogotowie albo poprosić o wizytę prywatnego lekarza”.
Nie twierdzę, że we wszystkich przychodniach jest taki sam niedowład organizacyjny i przyzwyczajenie do traktowania pacjentów jak uciążliwych klientów. Niektórzy kombatanci z Powstania Warszawskiego chwalą np. Przychodnię na Litewskiej w Warszawie, opiekującą się tą grupą. Nie wykluczam też, że zauważalny ostatnio wzrost liczby personelu urzędniczego w tych placówkach (w tym „panienek z okienka” stanowiących główne ogniwo kontaktu z pacjentami) mógł zwiększyć ich sprawność.
A może inaczej
Zaprzyjaźnieni sklerotycy po zapoznaniu się z tym tekstem powiedzieli: „Jak już jesteś taki Kozak, że krytykujesz przychodnie, które mogą cię umieścić na czarnej liście, to napisz, jaka zmiana organizacyjna przeniosłaby – twoim zdaniem – służbę zdrowia, na ścieżkę poprawy”.
To trudne pytanie, tym bardziej że nie jestem specjalistą od zdrowia, tylko klientem. Słyszałem też, że podobne propozycje były już dyskutowane, a może nawet odcinkowo próbowane, i odrzucane, jako nieskuteczne.
Szczerze mówiąc, ja wierzę w mechanizm rynkowy. Mamy zresztą jego przykład w pokrewnej dziedzinie – rynku usług stomatologicznych i – wprawdzie dla innych pacjentów –, ale także ważnej – usług weterynaryjnych. W mojej podwarszawskiej miejscowości działają trzy przychodnie weterynaryjne i co najmniej czterech indywidualnych weterynarzy. Przychodzenie do pacjenta jest standardem w tej specjalności. Krótkie kolejki piesków, kotków i opiekunów przed gabinetami czasem się zdarzają, ale są z reguły szybko rozładowywane przez „siły koleżeńskie”.
Moja nieśmiała sugestia prorynkowa ma tylko trzy podstawowe punkty.
Po pierwsze – wszystkie szpitale, instytuty medyczne i kliniki zatrudniające więcej niż (przykładowo) 10 pracowników medycznych powinny być stopniowo (i częściowo ponownie) upaństwawiane i wchodzić w skład organizacji gospodarczej podległej bezpośrednio Ministrowi Zdrowia. Wpłaty z osiągających zysk placówek, z dotacji budżetowych i organizacji społecznych wspomagających system ochrony zdrowia (typu Orkiestry Owsiaka) powinny tam być gromadzone, jako rodzaj funduszu inwestycyjno–ratunkowego.
Po drugie – państwo powinno wspierać uruchamianie prywatnych gabinetów i mikro klinik lekarskich, oferując absolwentom uczelni medycznych rażąco tanie kredyty na uruchomienie placówek i – co najmniej przez 10 lat – obniżone stawki wszelkich podatków związanych z dochodem i inwestycjami.
I po trzecie – państwo powinno reagować na ceny kształtujące się na tak rozwijanym rynku usług medycznych i ratujących życie farmaceutyków, tylko metodami ekonomicznymi, np. przez minimalizowanie cen niektórych usług w państwowych szpitalach. Co nie powinno wykluczać obserwacji rynku leków i zainteresowania państwa przyczynami wzrostu niektórych cen.
Sądzę, że w miarę wzrostu liczby prywatnych gabinetów lekarskich i tym samym podaży usług, po 2–3 latach odezwie się „niewidzialna ręka rynku”, powodując wyraźnie odczuwalne obniżanie cen. Trzeba to oczywiście powiązać z systemem pobierania składek. Jeśli kierunek reformy byłby zbliżony, to specjaliści od szczegółów zawsze się znajdą.
Podstawowym problemem nie jest – moim zdaniem – stopniowe wprowadzanie takiego lub podobnego systemu. Problemem jest czas. Doprowadzenie do tego, że ludzie mają „swoich” lekarzy, swoje pielęgniarki, swoich rehabilitantów, musi potrwać kilka lat. Na Radzie Sklerotyków uznaliśmy, że co najmniej 3 lata do chwili kiedy mogą być odczuwane pierwsze efekty. A Naród czeka, niecierpliwi się i uważa, że – jak dotychczas – żaden polski rząd nie uzyskał znaczącej poprawy w ochronie zdrowia obywateli.