⛅ Ładowanie pogody...

Lewacki spisek u notariusza

Ilustracja satyryczna/ Fotomontaż (Photoshop)

Najbardziej hałaśliwa i odklejona część prawicy nie zawiodła – znów udowodniła, że nienawiść i potrzeba utrudniania życia innym to wciąż jej ulubiona forma patriotyzmu. Zanim jeszcze ideologiczni bojownicy z prawej strony sceny zdążyli przeczytać projekt ustawy o statusie osoby najbliższej, już okrzyknięto go ultralewicowym zagrożeniem i zamachem na rodzinę. To reakcja odruchowa, a nie wynik politycznej analizy – instynkt obrony przed każdym rozwiązaniem, które nie wpisuje się w ideologiczny porządek polskiej prawicy, nawet jeśli jest to oczywisty i niezbędny rozsądek. Projekt przygotowany wspólnie przez Lewicę i PSL dotyczy rzeczy najprostszych – prawa do informacji o stanie zdrowia partnera, dziedziczenia, wspólnego ubezpieczenia i decyzji o pochówku. Niestety nie ma w nim ani słowa o małżeństwie, adopcji czy redefinicji konstytucji. A jednak niektórzy zareagowali tak, jakby do Sejmu miał trafić manifest Komunistycznej Gejowskiej Partii Europy.

Jarosław Kaczyński – człowiek, który od lat żyje samotnie, w towarzystwie kota (i nie ma w tym absolutnie nic złego) – oświadczył jednak, że „propozycja związków partnerskich zawieranych przed notariuszem jest nie tylko rażąco niekonstytucyjna, ale zmierza do zastąpienia tradycyjnego małżeństwa pseudozwiązkami. To ultralewicowe rozwiązanie uderzające w podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina”. 

Problemem nie jest to, że Kaczyński żyje sam, tylko w tym, że próbuje urządzać życie wszystkim innym. Jego słowa brzmią, jakby zatrzymał się w latach dziewięćdziesiątych, kiedy nawet zwykłe prawo cywilne uchodziło za zamach na rodzinę.

W rzeczywistości jednak trudno mi uwierzyć, że Prezes naprawdę kieruje się tylko i wyłącznie troską o „tradycyjną katolicką rodzinę”. On doskonale wie, jak wykorzystać ten instynkt obrony, jak przekuć lęk i oburzenie w polityczny kapitał. Tu nie chodzi o żadne zagrożenie dla wiary ani o jakiekolwiek kwestie moralne – chodzi o politykę.

Bo ten projekt to nie atak na rodzinę, tylko w głównej mierze na pisowski mit skłóconej koalicji. Od początku tego rządu słyszymy przecież, że partnerzy Tuska się nienawidzą, że nic wspólnie nie potrafią uchwalić i że każdy ciągnie w swoją stronę. Można się z tym zgadzać lub też nie, ale oto nagle coś poważniejszego jednak dogadali – i to razem, ponad sporymi światopoglądowymi podziałami. Jeśli ustawa o statusie osoby najbliższej weszłaby w życie, byłby to dowód dla części wyborców, że ta koalicja potrafi mimo różnic usiąść przy jednym stole i znaleźć kompromis. Dowód jakiejkolwiek sprawczości.

A to burzy podstawową narrację PiS, że rząd Tuska to chaos, że partnerzy nie potrafią się porozumieć, a jedyną alternatywą dla „porządku” PiS jest anarchia. Dlatego atak jest natychmiastowy i teatralny – nie chodzi o żadne paragrafy, lecz o zniszczenie symbolu – widoku PSL-u przy jednym stole z Lewicą, pracujących nad racjonalnym dla zdecydowanej większości społeczeństwa, centrowym rozwiązaniem. Stąd ta cała histeria Prezesa, bo polityka PiS polega na utrzymywaniu monopolu na opowieść o państwie.

Prezydent Karol Nawrocki znalazł się w trudnym położeniu. Deklaruje otwartość na rozmowę, pod warunkiem że projekt „nie naruszy konstytucyjnego statusu małżeństwa”, ale jednocześnie powtarza, że nie podpisze ustawy „ideologicznej”. To typowy język politycznej asekuracji – mówić tak, by nikt nie mógł niczego zarzucić, ale też by niczego nie obiecać. Nawrocki wie, że podpis oznaczałby pogorszenie relacji z PiS i Kościołem, a weto – utratę resztek wizerunku niezależności i szansy na choćby częściowe zbudowanie reputacji prezydenta „wszystkich Polaków”. Bo choć nim nie jest, to gdyby podpisał tę ustawę, niektórzy mogliby zacząć go tak postrzegać. Dlatego najbezpieczniejszym ruchem będzie zwlekanie, przeciąganie, a w końcu odesłanie projektu do Trybunału Konstytucyjnego – klasyczny manewr pozwalający zyskać czas i uniknąć decyzji. Tak właśnie w polskiej praktyce konstytucyjnej „zamraża się” niewygodne ustawy, tak aby zniknęły z debaty.

Oczywiście pojawiają się głosy, że prezydent może próbować budować własną tożsamość, oderwaną od Nowogrodzkiej, że szuka wizerunku arbitra, a nie notariusza. Ale jeśli faktycznie chciałby nim zostać, to właśnie teraz ma ku temu okazję. Wystarczyłby podpis. Nie rewolucja, nie ideologiczny gest, tylko zwykłe uznanie, że obywatele żyjący razem bez ślubu też zasługują na elementarne prawa. Zresztą, jeśli prawicy tak bardzo przeszkadza „konkurencja” dla małżeństwa, rozwiązanie jest banalnie proste – wprowadźmy małżeństwa dla par tej samej płci. Wtedy ustawa o „pseudozwiązkach” straci rację bytu, a polska rodzina nic na tym nie straci. Doświadczenia państw zachodnich pokazują to jasno: w krajach, które zalegalizowały równość małżeńską – jak Hiszpania, Francja, Niemcy czy Wielka Brytania – nie spadła liczba zawieranych związków heteroseksualnych, nie pogorszyła się stabilność rodzin ani sytuacja dzieci. Badania Uniwersytetu Stanforda i OECD potwierdzają, że legalizacja małżeństw jednopłciowych nie wpływa negatywnie ani na strukturę społeczną, ani na dzietność.

Co więcej, nawet wśród zachodnich konserwatystów – od brytyjskich torysów po niemiecką CDU – nikogo już nie dziwi, że ich politycy żyją w związkach jednopłciowych. I nikt nie uważa tego za zamach na „tradycję”. Tamtejsza prawica nie „uległa marksizmowi kulturowemu”, jak lubią powtarzać nasi politycy, tylko zrozumiała, że równe prawo nie zagraża nikomu. Bo troska o drugiego człowieka nie jest ideologią, lecz obowiązkiem państwa.

A przecież tu nie chodzi tylko o pary jednopłciowe. Dla wielu par heteroseksualnych to po prostu kwestia wyboru – chcą żyć razem po swojemu, bez ślubu. Mają do tego pełne prawo i niech również mają taką szansę. Dla par jednopłciowych to z kolei absolutne minimum – w kraju, gdzie religia wciąż miesza się z prawem, nie mają żadnej innej możliwości uregulowania swojego życia. Zasługują na pełną równość, na prawo do małżeństwa i rodziny jak każdy inny obywatel. Ale skoro w tej prostej, cywilizacyjnej sprawie wciąż nie potrafimy zachować normalności, to dajmy im chociaż to minimum. To nie gest ideologiczny, tylko elementarna przyzwoitość.

Nasza bardziej odklejona część prawicy (bo oprócz nich zdarzają się też przyzwoici prawicowcy) zawsze reaguje jak zawsze krzykiem o „obronie rodziny”. Ale nie chodzi im o wiarę ani moralność – chodzi o kontrolę. Bo jeśli ludzie mogą uporządkować swoje życie po swojemu, to cały ten układ traci sens. Dlatego każdą próbę normalności trzeba ogłosić „ideologicznym zamachem”. A przecież jeszcze niedawno to oni sami mówili: „Po co wam śluby? Wszystko można załatwić u notariusza”. I oto mają projekt, który robi dokładnie to – prosty, cywilny kompromis, bez rewolucji. Lewica poszła na ustępstwa, by dogadać się z PSL, ale nawet to minimum wywołało histerię. Bo kiedyś bali się małżeństw jednopłciowych, a dziś boją się pieczątki u notariusza.

Także, Panie Prezydencie proszę się nie bać! Wystarczy podpis i odwaga, by wyjść poza partyjną linię. Nie tylko tę pisowską, ale także szerszą, która od lat tłumaczy brak uregulowania związków jednopłciowych wiarą, tradycją i „obroną wartości”. Wystarczy rozsądek! To nie rewolucja, tylko niezbędna decyzja. Państwo nie może dłużej udawać, że ludzie żyjący bez ślubu dla siebie nie istnieją. Jeśli nawet tej mało kogo w pełni niezadowalającej, kompromisowej ustawy o osobie najbliższej nie możemy wprowadzić, to znaczy, że wciąż tkwimy w ciemnogrodzie, w którym kochający się ludzie pozostają dla siebie obcy w świetle prawa – nie mogą zdecydować o leczeniu partnera, wspólnie dziedziczyć ani nawet pochować ukochanej osoby. Dla mnie jest to po prostu chore.

Julian Mordarski

Redaktor naczelny Dziennika Trybuna, publicysta i komentator polityczny. Absolwent Polityki Społecznej, obecnie studiuje Dziennikarstwo i Medioznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Od czterech lat aktywnie związany z lewicowymi mediami, specjalizuje się w tematyce społecznej i międzynarodowej.

Poprzedni

Francja posłała Sarkozy’ego za kraty