
Szokujące w tak zwanym „planie pokojowym” Trumpa i Rosji nie jest wyłącznie to, co robi Ukrainie. Brutalna jest również jego konsekwencja dla Polski, na dodatek ukryta w jednym pozornie niewinnym zdaniu. W punkcie 9 pada deklaracja, że w Polsce stacjonować mają „europejskie myśliwce”. Na papierze brzmi to neutralnie, a nawet zachęcająco. W praktyce oznacza jednak, że Waszyngton i Moskwa ustaliły ponad naszymi głowami nowe reguły obecności wojskowej na terytorium Polski, w tym ograniczenia dotyczące wojsk USA oraz aktywności sił powietrznych NATO nad całą wschodnią flanką. Takie brzmienie dobitnie pokazuje, że nasz „największy sojusznik” traktuje nas jak zwyczajnego pionka, którego w razie potrzeby można poświęcić.
Z perspektywy Rosji interpretacja jest oczywista. Skoro dokument precyzuje, że w Polsce mają być „europejskie” samoloty, to znaczy, że nie mają tu być amerykańskie. A skoro Moskwa podpisuje się pod dokumentem regulującym, kto może operować z polskich baz, to w praktyce otrzymuje także prawo do zabierania głosu w sprawie kontroli przestrzeni powietrznej NATO nad państwami bałtyckimi i nad Polską. Z planu wynika przecież jasno, że Sojusz ma „nie rozszerzać się dalej na wschód”, a Ukraina ma „trwale zrezygnować z aspiracji do NATO”. To oznacza, że Rosji formalnie oddaje się wpływ na bezpieczeństwo regionu, a Stany Zjednoczone godzą się na rosyjskie weto w kwestii obecności militarnej swoich własnych sił u sojuszników.
To już nie jest Pax Americana. To jest sytuacja, w której Waszyngton uznaje, że interesy Rosji są ważniejsze niż dotychczasowy układ bezpieczeństwa Europy Środkowej. A wszystko to skrywa się za gładkimi sformułowaniami o „stabilizacji” i „deeskalacji”. Dokument przewiduje zresztą nie tylko formalne ograniczenia wojskowe, ale także stopniowe znoszenie sankcji wobec Moskwy, przywracanie jej do współpracy gospodarczej z Zachodem, a nawet powrót do G8, mimo że Rosja nie musi wycofać się z okupowanych terenów. To prezent, nie plan pokojowy.
A do tego dochodzi jeszcze jeden element. Plan przewiduje bowiem konkretne korzyści dla samych Stanów Zjednoczonych. Połowa zysków z inwestowania zamrożonych rosyjskich aktywów, szacowanych na 100 miliardów dolarów, miałaby trafić bezpośrednio do USA. Równolegle dokument otwiera drogę do długoterminowych projektów gospodarczych USA–Rosja w energetyce, wydobyciu surowców, w tym metali ziem rzadkich w Arktyce, oraz we współpracy technologicznej, także w obszarze sztucznej inteligencji. Innymi słowy, obok ustępstw politycznych wobec Moskwy w dokumencie wpisano rozwiązania, które gwarantują Ameryce bardzo realne zyski. W takim układzie Polska i cała Europa nie wyglądają na partnerów, tylko na żetony, którymi większe mocarstwa swobodnie handlują.
Taki stan rzeczy to nie tylko porażka pojedynczych polityków, ale konsekwencja tego, że przez lata nasza klasa polityczna traktowała bezpieczeństwo jak coś, co można powierzyć innym, zwłaszcza stolicy leżącej po drugiej stronie Atlantyku. Dzisiaj nie siedzimy przy stole, lecz obok niego, ponieważ za późno zaczęliśmy mówić o własnych zdolnościach obronnych i o europejskiej współpracy, za późno o regionalnych koalicjach i dywersyfikacji sojuszy, a także o znaczeniu własnego przemysłu zbrojeniowego, który powinien być jednym z fundamentów naszej podmiotowości. Właśnie brak tej podmiotowości widać dziś najostrzej, bo przedstawione przez Waszyngton i Moskwę porozumienie jest skrajnie jednostronne i daje Rosji niemal wszystko, czego żąda. Jeśli wejdzie w życie, stworzy precedens nagradzający agresję i otworzy drogę kolejnym państwom, które będą próbowały wymuszać ustępstwa siłą. Dlatego trzeba temu planowi powiedzieć wyraźne nie, w imię Polski i całego europejskiego bezpieczeństwa.









