10 grudnia 2024

loader

Droga do euro

Lewica nie może wstydliwie chować głowy w piasek, gdy ktoś zapyta o euro w Polsce.

Dziwi mnie słaba reakcja polityków opozycji na apel wystosowany przez Jarosława Kaczyńskiego w sprawie waluty euro w Polsce. „Chodzi o to, żeby wszystkie formacje (…) zagwarantowały, że w Polsce nie będzie wprowadzone euro, zanim Polska nie osiągnie poziomu gospodarczego państw, które leżą na zachód od naszych granic” – mówił prezes PiS. Dodając, że chodzi przede wszystkim o zrównanie się poziomu gospodarczego Polski i Niemiec.
Sprawa jest oczywista. Apel Kaczyńskiego jest pierwszą – tak jasno wyartykułowaną przez prezesa PiS‑u – deklaracją stopniowego wychodzenia Polski z Unii Europejskiej.

Zagrożenie

Jarosław Kaczyński nigdy nie był entuzjastą obecności Polski w Unii Europejskiej. Cofnijmy się do roku 2002. Rząd Leszka Millera był na finiszu negocjacji unijnych. 13 grudnia 2002 roku w Kopenhadze ustalono ostateczne zasady przyjęcia Polski do Wspólnoty. Cztery miesiące później – 16 kwietnia 2003 roku – w Atenach podpisano Traktat akcesyjny.
A Kaczyński? „Wejście Polski do Unii Europejskiej na obecnych warunkach to ryzyko odwrotu od wszystkiego, co było dobre po 1989 roku i zagrożenie dla spraw elementarnych: niepodległości i demokracji” – to jego wypowiedź z okresu, kiedy rząd SLD-PSL dopinał zapisy Traktatu. Po cichu Jarosław Kaczyński liczył, że uda się pozostawić Polskę poza Unią Europejską. Głośno wyartykułował to Roman Giertych – szef Ligi Polskich Rodzin – będącej przeciwnikiem integracji europejskiej. „Mam wrażenie, że Prawo i Sprawiedliwość doszło do wniosku, że w referendum Polacy w większości opowiedzą się przeciwko przystąpieniu Polski do Unii i PiS nie chce znaleźć się w referendum po przegranej stronie” – mówił Giertych na antenie TVP w grudniu 2002 roku.
Gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby negocjacje akcesyjne prowadziła rządząca w latach 2005-2007 koalicja PiS-LPR-Samoobrona? A telewizja publiczna pod wodzą Kurskiego przez 24 godziny na dobę zohydzała wizję zjednoczonej Europy.

Rok 2060

W ustach polityków wiele jest słów „wytrychów”. Dzięki nim można coś powiedzieć – nie mówiąc nic. Donald Tusk próbował jeszcze określać termin przyjęcia przez Polskę waluty euro. Najpierw miał to być rok 2011. Potem 2012. A później 2015. Dopiero Jacek Rostowski, wicepremier i minister finansów w rządzie PO-PSL, wymyślił uniwersalny „wytrych”. „Do strefy euro Polska wejdzie «w odpowiednim czasie»” – obiecał Rostowski. I tak już pozostało. Gdy zapytamy polityków o polskie euro, slogan Rostowskiego będzie powtarzany wielokrotnie.
W swoim apelu prezes PiS‑u pokusił się jednak o wyznaczenie daty. Warsaw Enterprise Institute opublikował niedawno raport zatytułowany „Bilans Otwarcia”. Przewiduje on, że na dogonienie Niemiec Polska będzie potrzebowała 40 do 45 lat. Czyli według Kaczyńskiego, zamiana złotówek na euro będzie możliwa po 2060 roku. To bardzo wygodne założenie. Bo nawet zaliczany do stosunkowo młodych polityków Robert Biedroń będzie miał wtedy blisko 90 lat.

Głos lewicy

Tematu waluty euro nie unikają politycy lewicy. Choć mimo jasnych deklaracji, w ostatnich latach środowiska lewicowe nie zdołały doprowadzić do szerokiej dyskusji o mapie drogowej prowadzącej Polskę do strefy euro.
„W sytuacji, gdy trwa strukturalny i instytucjonalny kryzys UE, gdy coraz wyraźniej rysuje się scenariusz »Europy dwóch prędkości«, gdy górę bierze nowy nacjonalizm miast nowego pragmatyzmu, wzmocnienie jednego z głównych ogniw procesu, jakim jest projekt wspólnej waluty europejskiej, miałoby fundamentalne znaczenie dla integracji” – pisał Grzegorz Kołodko, wicepremier i minister finansów w rządach SLD.
„Polska powinna niezwłocznie zadeklarować swój zamiar jak najszybszego wejścia do strefy euro. Zdaję sobie sprawę, że to jest proces, który musi potrwać. Jednak taka jednoznaczna deklaracja całkowicie zmieniłaby naszą pozycję w Unii Europejskiej” – to fragment wywiadu Marka Belki, premiera i byłego szefa NBP, dla Dziennika Gazeta Prawna z listopada 2017 roku. „Ludzie, którzy na ekonomii się zupełnie nie znają, powinni unikać wypowiedzi na tematy ekonomiczne o pewnym stopniu komplikacji” – tak skwitował apel Kaczyńskiego Marek Belka parę dni temu.
„Ja chcę, żeby Polska miała euro, bo Europa nie może być Europą dwóch prędkości” – powiedział Włodzimierz Czarzasty, przewodniczący SLD, w „Fakt Opinie” tydzień temu.

Polska sercem

Mówienie „Polska sercem Europy” – to wyłącznie slogan wyborczy nacjonalistów z PiS-u. Za rządów PiS‑u staliśmy się dla Europy marginalnym i częstokroć kłopotliwym sąsiadem. A analogii do części ciała nie wypada mi przywoływać. Unikanie przez polityków prawicy kluczowych tematów dotyczących przyszłości Polski w Unii Europejskiej ten stan marginalizacji będzie pogłębiać.
To fakt: strefa euro nie była w ostatnich latach oazą spokoju. Chociażby ze względu na kłopoty Grecji.
Również przyszłość całej Unii Europejskiej nie jest przesądzona. Być może rosnące w wielu krajach nastroje nacjonalistyczne w połączeniu z populistyczną polityką rządów, doprowadzą do zredukowania znaczenia dzisiejszej Unii. Powróci koncepcja Wspólnoty Węgla i Stali – czyli europejskiej strefy wolnego handlu. Plus ewentualnie ułatwienia na przejściach granicznych między państwami. Tylko tyle miałoby pozostać z wizji Stanów Zjednoczonych Europy? To czarny scenariusz dla państw europejskich, które muszą stawić czoła wyzwaniom światowej globalizacji.
Jeśli jednak Wspólnota Europejska pokona dzisiejsze kłopoty – w co wierzę – dalsza integracja będzie koncentrowała się wokół strefy euro. Ten scenariusz już zaczyna się urzeczywistniać. Szczyt UE z grudnia 2018 roku zaaprobował utworzenie odrębnego budżetu strefy euro. Na początek ma być symbolicznej wielkości, rzędu 50 mld euro na 7 lat. I funkcjonować w ramach wieloletnich ram finansowych całej Unii. Jest prawdopodobnym, że ze środków tego budżetu będą też korzystały państwa należące do systemu ERM II (dawnego „węża walutowego”). Kolejne trzy państwa: Bułgaria, Rumunia i Chorwacja liczą, że jeszcze w tym roku zostaną przyjęte do tej „poczekalni euro”. Wówczas bez wpływu na politykę strefy euro pozostanie jedynie Polska, Węgry i Czechy (oraz Szwecja – ale to zupełnie inna bajka).
A jak w 2060 roku będziemy gotowi na przyjęcie euro… Wówczas może okazać się to już tylko mrzonką. Tak jak dzisiaj chcieli byśmy zostać 52. stanem Ameryki i przejść na dolary. Pamiętajmy, że o zgodzie na przyjęcie kolejnego państwa do strefy euro decydują państwa już należące do tej strefy.

Trzy kroki

Proponuję skupić się na trzech krokach zbliżających Polskę do euro. Pierwszy jest najważniejszy. To odbudowa zaufania Polek i Polaków do wspólnej waluty. Gdy rząd SLD-PSL negocjował przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, aż 60 proc. społeczeństwa popierało zamianę złotówek na euro. Później eurosceptycy wrzucili walutę euro do jednego worka wraz z innymi polskimi strachami. Imigrantami. Terrorystami. Gender. Twierdząc, że euro oznaczać musi niekontrolowany wzrost cen i zubożenie społeczeństwa. Co absolutnie nie znajduje potwierdzenia w twardych danych ekonomicznych. Na Słowacji, 3 miesiące po wprowadzeniu waluty euro, wzrost cen wyniósł 0,1 proc. W krajach bałtyckich wahał się w okolicach 1 proc. A obecnie 66 do 86 proc. obywateli tych państw jest zadowolonych z euro.
W Polsce rodzime „strachy” plus sytuacja w niektórych krajach strefy euro zrobiły swoje. Dzisiaj zamianę złotówek na euro popiera zaledwie 1/3 Polaków. Dlatego Sojusz Lewicy Demokratycznej w deklaracji europejskiej zaznaczył, że wprowadzenie waluty euro musi być powiązane z gwarancjami wzrostu płac. Temu między innymi ma służyć dążenie przyszłych europarlamentarzystów lewicy do wprowadzenia europejskiej płacy minimalnej.
Argumentów „za”, dotyczących milionów Polek i Polaków, jest wiele. Ot choćby radykalny spadek kosztów kredytów, również mieszkaniowych. Co do tego, ekonomiści są zgodni.
Drugim krokiem powinno być przystąpienie Polski do Europejskiego Mechanizmu Kursowego (ERM II). Dwuletnie uczestnictwo w ERM II państwa aspirującego do strefy euro jest jednym z czterech podstawowych kryteriów konwergencji, zwanymi też kryteriami z Maastricht. Dwa kryteria: stabilności cen, sytuacji fiskalnej – Polska spełnia. Jest też bliska spełnienia trzeciego – poziomu stóp procentowych. Trzeba pamiętać, że samo uczestnictwo w ERM II nie przesądza o terminie przyjęcia wspólnej waluty. Przykładem jest Dania. Jako jedyne państwo UE (poza Wielką Brytanią), Dania korzysta z klauzuli „opt out”, czyli zgody na bezterminowe pozostawanie poza strefą euro. A jednocześnie od kilku lat korona duńska jest poprzez ERM II powiązana z kursem euro.

Nareszcie

Dopiero po przekonaniu rodaków o słuszności rezygnacji ze złotówek na rzecz euro i odbyciu stażu w ERM II można próbować zrobić krok trzeci. To formalne wystąpienie z wnioskiem do państw Eurolandu oraz dokonanie zmiany polskiej Konstytucji. Zmiany wymaga art. 277, w którym prawo emisji pieniądza musi zostać przekazane z NBP na rzecz Europejskiego Banku Centralnego. Potrzeba głosów 307 posłanek i posłów. Niestety, żaden z sondaży nie daje cienia szansy, by taka większość znalazła się w Sejmie po jesiennych wyborach.
Jeśli opozycja zdoła odsunąć PiS od władzy i stworzyć własny rząd, rozpocznijmy realizację pierwszych dwóch kroków. Jeśli przekonamy większość Polek i Polaków, że euro jest konieczne zarówno dla rozwoju gospodarczego, jak i bezpieczeństwa Polski, w kolejnej kadencji będzie można podjąć starania o zbudowanie większości dla zmiany Konstytucji. To byłaby naprawdę dobra zmiana dla Polski. I jednocześnie zakończenie rozłożonego na lata procesu akcesyjnego do UE.

Nasze miejsce

„Z euro w kieszeni możemy razem z Francją i Niemcami tworzyć trzon decyzyjny w Unii Europejskiej. Tam jest nasze miejsce” – powiedział Marek Belka we wspomnianym wywiadzie dla Dziennika Gazeta Prawna. Te dwa zdania stanowią najlepszą odpowiedź lewicy na apel Kaczyńskiego.

 

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Komuniści o Sudanie

Następny

ZAKSA i ONICO w finale PlusLigi

Zostaw komentarz