4 grudnia 2024

loader

Przerwana dekada

Nigdy nie piliśmy tyle wódki, nie jedliśmy tyle masła, nie słodziliśmy taką ilością cukru i nie wypalaliśmy tylu papierosów, jak w ostatnim roku Gierka. A do tego wszystkie granice były do przekroczenia jedynie na dowód osobisty z odpowiednią pieczątką. Polak potrafił!

Gdy czyta się dziś te gusowskie dane, a wtedy miało się na tyle lat, żeby wiedzieć o co wokół biega, a w dodatku nie mieszkało się na Śląsku, w Warszawie, albo innym mieście wojewódzkim, to ma się dziwne wrażenie, że ktoś poważnie traktuje cyferki, które powstały tylko by potwierdzać tezy ówczesnej władzy.

Byt określa świadomość

Jak bowiem interpretować dane mówiące, że w 1980 roku każdy z nas jadł tyle mięsa co dziś? Na prowincji szynkę oglądano tylko w „Potopie” Hoffmana. Żeby ją kupić, trzeba było nawiedzić duże miasto. Tak naprawdę, sklepy oferowały tam jedynie, co pośledniejsze fragmenty umięśnienia zabitych świń i krów, zaś w ladach z wędliną królowały pasztetowa i kaszanka.

Od sierpnia 1976 roku cukier był na kartki. Przypadało po 2 kg na osobę i kosztował 10,50 zł. Jak komuś było mało, to mógł doopatrzyć się w sklepie komercyjnym, ale już za 26 zł za kilogram.

Z dzisiejszej perspektywy, 2 kilo cukru na łeb, wydaje się ilością nie do przesłodzenia, ale trzeba pamiętać, że wtedy ludność pracująca miast i wsi zajmowała się masowo przerabianiem owoców na przetwory i domowym wypiekiem ciast. A najśmieszniejsze jest to, że gdyby wtedy i teraz podzielić cały cukier, przeznaczony do sprzedaży dla konsumentów indywidualnych i przemysłu, na statystyczną głowę, to wyjdzie, że zużywamy go niemal tyle samo.

W początkach roku 1980 bimber był wspomnieniem. Nie opłacało się go pędzić, bo Polski Monopol Spirytusowy zapewniał ciągłe dostawy gorzały i spirytusu. Naród skwapliwie z tego korzystał, osiągając wynik ok. 15 litrów wódki na przeciętnego Polaka w wieku od 0 do 100 lat. Cena pół litra wynosiła wówczas 120 zł.

Na żarcie 33 lata temu szło 23 procent zarobków. Na alkohol 14 procent. Może ta ostatnia dana wpływa na dziwny sentyment do czasów Gierka? Procenty zaburzają wszak postrzeganie.

Średnie zarobki w tamtych czasach to nieco ponad 5 tys. zł. Czarnorynkowy dolar był do nabycia za 120 zł. Flaszka „Wyborowej” w „Pewexie” kosztowała 95 centów, a Levisy, czy Wranglery 18 dolców, chyba, że trafiło się na promocję po 11. Oczywiście sklepy „Pewexu” też były tylko w dużych miastach. Tyle, że z dojazdem tam nie było żadnych problemów.

Według dzisiejszych ekologów PRL, z jego komunikacją publiczną, jest niedościgłym wzorcem. Autobusy dojeżdżały do każdej pipidówy. Zakłady pracy przywoziły i odwoziły chłoporobotników pod ich zagrody. Ceny biletów w PKS i PKP były bardziej niż przystępne. O komunikacji miejskiej nie wspominając.

Prymat ekologii w transporcie przejawiał się też w cenach rowerów. Za jedną wypłatę można było sobie sprawić trzy bicykle. Na rocznego Poloneza zaś (rocznego, bo na nówkę trzeba było mieć talon) trzeba było odkładać 100 procent zarobków przez 5 lat.

Ekologia ta nie przekładała się jednak na wskaźniki zdrowotne. Według Światowej Organizacji Zdrowia w drugiej połowie lat 70. w Polsce zaczęła rosnąć śmiertelność, osiągając maksimum w 1980. Dotyczyło to zwłaszcza mężczyzn w wieku 45-55 lat. Za główne przyczyny tego stanu uznano zanieczyszczenie środowiska, złe warunki pracy, przeludnione mieszkania, alkoholizm, złą dietę i pogorszenie się opieki medycznej.

Rzecz jasna, takie oceny do przeciętnego Polaka nie miały prawa trafiać. Dbał o to Urząd Kontroli Publikacji, Prasy i Widowisk, czyli cenzura. Działała ona jednak, jak wszystko w tych czasach – tak sobie. Zabraniała wydawać oficjalnie Andrzejewskiego, a puściła „Człowieka z marmuru”. Blokowała informacje o zanieczyszczeniu środowiska, ale nie miała oporów względem wyrywaniu murom zębów krat przez Jacka Kaczmarskiego. Zakazała puszczania w radiu „Rasputina” Boney M, ale przymknęła oko na „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Barei.

Oficjalna propaganda robiła władzy ludowej krzywdę. Wmówiła ludziom, że Polska jest dziesiątą potęgą przemysłową świata, a ludzie w to uwierzyli. I gdy wyjeżdżając na dowód osobisty do Budapesztu widzieli w tamtejszych sklepach Wranglery za forinty, w Czechosłowacji, półki sklepów mięsnych uginające się od wędlin, a w NRD szampon „Grune Apfel” i buty „Salamander”, to najzwyczajniej w świecie się wkurwiali.

Zaczęli jechać po ekscesach młodego Jaroszewicza, wymyślać przeloty Gierkowej do paryskich fryzjerni i przypierdalać się do zaopatrzenia sklepików w Komitetach Wojewódzkich. Tłumaczyli nawet z węgierskiego sformułowanie „edziogierek” co miało znaczyć bieda z nędzą.

Jako dzieci socjalizmu, Polacy przełomu lat 70 – 80-tych mieli wpojony egalitaryzm i nagle dostrzegli, że ci przy korycie mają więcej i mogą więcej.

Nadbudowa przerasta bazę

Politycznie, ostatni rok Gierka zaczął się tuż po odbębnieniu przez Wojtyłę, w czerwcu 1979 roku, wycieczki do Polski. Papieski wojaż dołożył się do, spowodowanego zimą stulecia, ponad miesięcznego przestoju gospodarki. Efektem tych dwu klęsk żywiołowych było to, że pierwszy raz po wojnie, PRL-owski PKB, zanurkował pod kreskę.

Wychwalacze „przerwanej dekady” opowiadają o wielkim skoku cywilizacyjnym, po roku 70-tym. O budowie niemal 600 zakładów, elektrowni, Centralnej Magistrali Kolejowej, „gierkówki”, Portu Północnego i 200-300 tysięcy mieszkań rocznie.

Wszystko fajnie, tyle, że fabryki i licencje kupowano w początku lat 70-tych. Przed wybuchem pierwszego powojennego kryzysu w gospodarce światowej, czyli krachu naftowego. Po nim, popyt na produkcję z nowych fabryk walnął się na tyle, że po roku 1976 przestano myśleć o kolejnych kredytowych inwestycjach. Widać było wyraźnie, że robi się coraz większa kicha.

W roku 1979 Polska miała do spłacenia 23 mld dolarów długu. Z tego 3,7 mld dolarów to były kredyty bieżące, handlowe np. na zakup zboża, surowców, które trzeba było od razu spłacić. Długi długookresowe wynosiły 19, 6 mld. dolarów. Same odsetki od nich to mniej więcej tyle ile 25 proc. ówczesnego, polskiego eksportu. Skala długu przerastała zdolność ich obsługi przez państwo, a gospodarka uzależniona od importu, na który ją nie stać, nie była w stanie produkować w dotychczasowej skali.

Ale z drugiej strony, zadłużenie wynosiło jedynie około 43% polskiego PKB. I to bez konstytucyjnej kotwicy zawieszonej na 60 procentach!

Wyznawcy gierkowego geniuszu mówią, że w roku 1980 Zachód nagle nabrał ochoty na polskie produkty. Pojawiły się szanse, by Polska przyspieszyła eksport. Wykorzystano to tylko częściowo, w pierwszej połowie roku. I znowu Polska rosłaby w siłę, a ludzie żyli dostatniej. Niestety rozpoczęły się strajki.

A trzeba przyznać, że miał kto strajkować. W 1970 r. w polskim przemyśle pracowało ok. 3 mln 78 tys. ludzi. Po 10 latach, było ich już ok. 5 mln 245 tys. osób.

Z przemysłu utrzymywało się, wraz z rodzinami, ok. 14-16 mln ludzi, czyli ok. 40 proc. obywateli PRL. Zatrudnienie osiągnęło swój szczyt i nigdy już nie przekroczyło tego poziomu.

W dzisiejszych czasach, gdy rządowi brakuje kaski, to podnosi VAT, PIT czy inną akcyzę. Wtedy takich wynalazków fiskalnych nie było. Jedyna możliwość wydrenowania obywatela tkwiła w cięciu zarobków lub podwyższaniu cen. Podwyżka z roku 1976 zakończyła się jej odwołaniem, Radomiem i powstaniem KOR-u.

W początku 1980 roku władza nie miała dużego pola manewru. Próbowano wykorzystać metodę, dekadę później twórczo rozwiniętą przez Wałęsę. Gierek wymienił zderzak o nazwie Jaroszewicz na taki o nazwie Babiuch. Nic to nie dało. A na dodatek organizujący Igrzyska Olimpijskie towarzysze z Kremla domagali się wrzutki polskiego mięsa do moskiewskich sklepów. Prośbom Breżniewa się nie odmawiało. Na Wschód ruszyły transporty z żarciem. Rynek polski sechł. Na 1 lipca ogłoszono podwyżki cen mięsa. No i się zaczęło.

Opium dla mas

Stanął Lublin, Świdnik, Sanok i Tarnów. Postulaty były proste. Wstrzymać wzrost cen, dać podwyżki i przywrócić wkładkę mięsną w posiłku regeneracyjnym.

Władza dymała do strajkujących i podpisywała co chcieli. Z reguły zgadzała się na 40 proc podwyżki wynagrodzeń żądanych przez protestujących. Strajki gasły. Zaczynały się igrzyska. Dosłownie. Znicz olimpijski płonął na Łużnikach od 19 lipca do 3 sierpnia. Polscy sportowcy zdobywając wiele medali i wykonując gest Kozakiewicza, wyrządzili władzy ludowej niedźwiedzią przysługę. Polacy jeszcze bardziej uwierzyli, że są potęgą i zasługują na więcej.

Po igrzyskach ruszyła kolejna fala strajków i dotarła oczywiście do stoczni. Stoczni, które jak twierdzi Antoni Dudek, istniały tylko dlatego, że uskuteczniały „skrajnie deficytowy eksport statków do ZSRR”.

Strajki trwają, a Gierek coraz mniej. Na nic zdaje się kolejna zmiana premiera. Nic nie pomaga władzy wezwanie przez prymasa Wyszyńskiego robotników do rozsądku i zakończenia strajku. Dochodzi do podpisania porozumień sierpniowo wrześniowych, po czym Edward Gierek dostaje ataku serca i kończy karierę polityczną.

Od tego momentu zaczyna się jego legenda. Początkowo czarna, by z latami i publicystyką Janusza Rolickiego bieleć, czy wręcz błyszczeć. Legenda zaś zaczyna przechodzić w bajki.

Pierwsza jest o dobrym Gierku, co to zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. Bajka ta pięknie zgrywa się z tezą samego Gierka, który twierdził, że strajki, które go obaliły były robotą złych ludzi z „esbecji”. Skoro lud tak bardzo kochał swego przywódcę, to czemu rok po jego upadku „Solidarność” liczyła 10 milionów członków? Chcieli obalić Kanię i Jaruzelskiego, aby przywrócić towarzysza Edwarda?

Druga, równie głupia legenda, mówi o tym, że Gierek był tak zamordystyczny, że pod jego koniec wszyscy byli antykomunistami. Więc, gdy przyjechał papież, Polacy się policzyli, przestali lękać i wespół w zespół zmienili oblicze ziemi, tej ziemi. Rzecz jasna, to w ramach tego antykomunizmu, nad bramą Stoczni widniał napis „Proletariusze wszystkich zakładów łączcie się”

Koniec dekady Gierka nie ma jednak nic wspólnego z bajkami. Gierek upadł, bo ludzie widzieli, że budując „Drugą Polskę” staczają się w Trzeci Świat. Upadł, bo zaczęły pojawiać się duże nierówności płacowe. Upadł, bo świetny pi-ar wystarczył tylko na sześć lat.

Ale nade wszystko upadł dlatego, że nie wpadł na pomysł, jak wypchnąć z „zielonej wyspy” kilka milionów ludzi do pracy w Wielkiej Brytanii, Holandii i Norwegii, a tym co zostali wypłacić zasiłki za które zapłacą następne pokolenia.

Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Poprzedni

Flaczki tygodnia

Następny

Akt współczesnego bezprawia i barbarzyństwa

Zostaw komentarz