

„Wybory wygrywa się w Końskich” – mówił Grzegorz Schetyna. Po tym, co wydarzyło się tam 11 kwietnia 2025, można odnieść wrażenie, że Końskie zasłużyły raczej na tytuł stolicy chaosu. Debata, która miała być pokazem pluralizmu i demokracji, zamieniła się w nieudolny spektakl improwizacji.
Plan był prosty: debata między Rafałem Trzaskowskim a Karolem Nawrockim, transmitowana przez największe stacje telewizyjne. Ale jak to w Polsce: co plan, to bajzel. Sztab Trzaskowskiego odpowiadał za organizację wydarzenia – wybrał miejsce (hala sportowa w Końskich), rozesłał zaproszenia, ustalił zasady. Partnerami medialnymi zostały TVP, TVN i Polsat. Do współpracy nie zaproszono jednak prawicowych mediów, w tym TV Republika, co doprowadziło do buntu części kandydatów i powstania alternatywnej debaty.
Kilka godzin wcześniej, na rynku w Końskich, odbyła się ta właśnie równoległa debata – zorganizowana przez TV Republika, wPolsce24 i Telewizję Trwam. Wzięli w niej udział: Karol Nawrocki, Szymon Hołownia, Marek Jakubiak, Krzysztof Stanowski i – z opóźnieniem – Joanna Senyszyn. Publiczność reagowała żywiołowo: skandowano „Ka-rol!”, wygwizdywano Hołownię, zagłuszano Senyszyn. To właśnie tam Senyszyn żartowała z tłumu, zaczepiała go i rzucała hasła o Trumpie i Kościele. Prowadzący debatę musieli krzyczeć do mikrofonów, by utrzymać choćby namiastkę porządku.
Zamieszanie się nie kończyło – Republika zakończyła debatę z opóźnieniem, a część uczestników musiała przenieść się do hali sportowej, gdzie miała się rozpocząć „główna” debata. Jej start opóźnił się o ponad 40 minut. Transmitowana przez TVP, TVN i Polsat, zgromadziła ostatecznie ośmiu kandydatów: Rafała Trzaskowskiego, Karola Nawrockiego, Szymona Hołownię, Magdalenę Biejat, Marka Jakubiaka, Joannę Senyszyn, Krzysztofa Stanowskiego i Macieja Maciaka. Większość z nich otrzymała zaproszenie dosłownie w ostatniej chwili – niektórzy zaledwie na dwie godziny przed startem. Nic dziwnego, że Mentzen i Zandberg nie przyjechali, bojkotując wydarzenie jako „ustawkę” i polityczny happening Trzaskowskiego.
Jak wypadli?
Zacznijmy od Rafała Trzaskowskiego. Kandydat Koalicji Obywatelskiej, który sam zaproponował debatę, zorganizował ją, ustalił zasady, dobrał partnerów medialnych i miejsce – okazał się jej najsłabszym punktem. Występował jakby prowadził prezentację dla miejskich urzędników: „mega”, „super”, „cyfryzacja”, „komunikacja miejska”, „jeżdżę komunikacją i to działa świetnie”. Gdy przyszło do kwestii sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych – zamiast wyjaśnić kontrowersyjne decyzje, bronił ich z irytacją i protekcjonalnością.
Moment z flagą był gwoździem do trumny. Gdy Karol Nawrocki postawił przed nim tęczowy symbol – Trzaskowski ją zdjął i rzucił coś o „tanim teatrze”. Wbrew własnemu środowisku politycznemu, zlekceważył temat, który dla tysięcy ludzi jest wyrazem tożsamości i walki o godność. Występował jak ktoś, kto chce uchodzić za odważnego, ale panicznie boi się własnego cienia – i swojego sztabu.
Jak podsumował to dr Bartosz Rydliński, politolog z UKSW i współzałożyciel Centrum im. Ignacego Daszyńskiego, w komentarzu na Twitterze (X): „Trzaskowski machający motywacyjnie rękoma, mówiący co chwilę mega, albo super (albo o jeżdżeniu po Warszawie telekomunikacją miejską) jest oczywiście największym przegranym tej debaty. Miał mieć solówkę z Nawrockim, a wyszedł na aroganta wybierającego sobie lepszych i gorszych”.
Jeszcze ostrzej uderzył w niego Jan Śpiewak, działacz miejski i publicysta: „Trzaskowski nie ma stałych poglądów poza robieniem dobrze lobby alkoholowemu i deweloperskiemu. Tutaj jest wierny niczym Argos Odyseusza. Coś wreszcie połączyło Trzaskowskiego i Nawrockiego – prawo do sprzedaży wódki wszędzie i zawsze. Lobby alkoholowe rządzi Polską. Żałosne.” (Twitter/X).
Na drugim biegunie tej debaty znalazła się Magdalena Biejat, którą ciężko krytykować bo wypadła naprawdę nieźle. Nie tylko zareagowała – sięgnęła po tęczową flagę od kandydata KO i postawiła ją przed sobą. „Ja się jej nie wstydzę” – powiedziała. Jej głos był spokojny, ale stanowczy. Mówiła o mieszkaniach jako prawie, a nie przywileju. O państwie, które nie zostawia ludzi bez opieki. O konieczności inwestycji publicznych, o równości i świeckim państwie. Rydliński napisał: „Biejat odebraniem flagi rozbiła bank dla tych wyborców, dla których prawa człowieka są ważne. Dobrze mówiła o mieszkaniach”.
Szymon Hołownia… no cóż. Wypadał lepiej od Trzaskowskiego – ale nie dlatego, że był merytoryczny. Po prostu zna kamerę. To jego habitat. Potrafił utrzymać kontakt wzrokowy, puścić żart („razem z Krzysztofem Stanowskim pogonimy doktorów!”), zareklamować patriotyzm gospodarczy („żeby to Niemcy kupowali w Dino, a nie my w Lidlu”) i wytykać błędy wszystkim po kolei. Problem w tym, że kiedy przyszło do konkretów – gadał bzdury. O systemie ochrony zdrowia mówił rzeczy nie tylko nieprawdziwe, ale i szkodliwe. Twierdził między innymi, że „większość problemów w szpitalach wynika z ich złego zarządzania, a nie braku środków”, co stanowi echo neoliberalnej mantry oderwanej od rzeczywistości polskich placówek medycznych. Nie wystarczy ładnie wyglądać w kamerze – trzeba jeszcze wiedzieć, o czym się mówi.
Karol Nawrocki mówił przekazem tak pod wyborcę PiS, jak i wyborcę Konfederacji. Polska w ruinie, Bruksela zła, Unia niszczy lasy, Tusk instaluje agenta – klasyka. Styl spięty, treść przewidywalna, tempo drętwe, ale przekaz wykonany.
Marek Jakubiak nie zaskoczył – ani treścią, ani formą. Trzymał się swojej klasycznej narracji: „Polska musi mieć silną armię, polski węgiel i polski rząd” – deklarował z przekonaniem. Zaatakował Unię Europejską, pytając dramatycznie: „Czy chcemy być Polakami, czy unijczykami?”. Ostrzegał, że „eurokołchoz” zagraża narodowej suwerenności, a Bruksela niszczy naszą tożsamość.
Z punktu widzenia lewicy niektóre akcenty – jak krytyka dominacji międzynarodowych korporacji – mogłyby wybrzmieć sensownie, gdyby nie były osadzone w zupełnie prawicowym imaginarium, odklejonym od realnych potrzeb społecznych. Jego „państwo” kończy się na wojsku, węglu i flagach.
Bez zaskoczeń – ale też bez choćby próby dotarcia poza własną bańkę.
Joanna Senyszyn była barwna i błyskotliwa. Żartowała z publiki, mówiła z ikrą, ale jednocześnie nie uciekała od sensownych argumentów. Mówiła o hipokryzji polityków prawicy, o ich obsesji na punkcie Kościoła, o potrzebie świeckości państwa i respektu wobec konstytucji. Jej styl był autorski – i dla części lewicowych odbiorców z pewnością przekonujący, z profesorską manierą.
Krzysztof Stanowski odegrał rolę swoją rolę z pełną świadomością, że nie walczy o drugą turę, tylko o przekaz. Na zakończenie rzucił z autoironią: „Nie głosujcie na mnie. Będziecie żałować”. Wcześniej w typowy dla siebie sposób rozjechał konwencję debaty: „To nie była żadna debata, tylko show telewizyjny ustawkowy jak gala freak fightów” – komentował. Obśmiał też polityczną klasę: „Najgorsze w tej debacie jest to, że ci ludzie chcą rządzić Polską. Albo że już nią rządzą”.
Choć jego styl był happeningowy, nie zabrakło poważnych akcentów – mówił o chaosie w sądach, degrengoladzie instytucji i wszechobecnym poczuciu, że państwo nie działa. Krytykował rząd za rozpad porządku instytucjonalnego, opozycję za niemoc, a media za podporządkowanie politycznym interesom. Jego występ balansował między kabaretem a próbą diagnozy rzeczywistości czasem słusznie, czasem niekoniecznie.
Maciej Maciak to kandydat, którego obecność w tej debacie powinna wywołać alarm nie tylko w sztabach, ale przede wszystkim w służbach państwowych. Mówił o potrzebie demilitaryzacji Polski, krytykował NATO, sugerował konieczność wyjścia z Zachodu i rezygnacji z pomocy Ukrainie. Część ludzi lewicy pozaparlamentarnej pewnie by się z nim zgodziła ale jego przekaz nie był po prostu antyimperialistyczny… Maciak wprost bronił imienia Putina i mówił, że nie można go obrażać niczym jego adwokat. Bartosz Rydliński określił go wprost jako „agenta wpływu rosyjskiego świata” i trudno się z tą oceną nie zgodzić.
Jeśli wybory naprawdę wygrywa się w Końskich – to Trzaskowski może już rezerwować bilet powrotny do Warszawy.