16 kwietnia 2024

loader

Nasi

„Myśmy wszystko zapomnieli” pisał w „Weselu” Wyspiański. Posłuchało go kilka mediów i od lat ucieknięte z PiS gryzonie, robią w nich za Kmicica, księdza Robaka i Wallenroda w jednym.

Radosław Sikorski
„Jestem wzruszony, szczęśliwy. Stoi przed państwem człowiek spełniony. Mam poczucie, że funkcja, którą pełnię, to jest coś do czego przygotowywałem się całe życie. Mam podwójną satysfakcję, że dajecie mi państwo kredyt zaufania – mówił w styczniu 2006 roku Radosław Sikorski odbierając z rąk Tomasza Sakiewicza nagrodę za zostanie Człowiekiem Roku 2005 „Gazety Polskiej”.
W uzasadnieniu napisano, że Sikorskiego nagrodzono za „ujawnienie akt Układu Warszawskiego, zdecydowaną postawę wobec WSI oraz klasę, z jaką sprawuje urząd ministra obrony narodowej”.
Tytuł nie był przypadkowy. Do tamtej pory Sikorski zaliczył już bycie wiceministrem obrony narodowej w rządzie Olszewskiego, potem działał w miłym Sakiewiczowi Ruchu Odbudowy Polski, a w rządzie Buzka był wiceministrem Spraw Zagranicznych. Żeby jednak to stanowisko zdobyć, rozstał się z ROP, zły na to, że legitymacja olszewika nie dała mu mandatu senatora.
Umizgi do SLD, by po roku 2001 mógł być gdzieś ambasadorem, przekreśliła tabliczka na wjeździe do jego posiadłości, oznajmiająca, że to „strefa zdekomunizowana”.
W 2005 r. jako kandydat PiS zostaje wreszcie najpierw senatorem, a potem szefem MON w pisowskich rządach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego. Jego zastępcą jest Macierewicz. Antoni robi to, co umie najlepiej, czyli źle i głupio. Nie na tyle jednak, by przy okazji nie wygryźć Sikorskiego.
5 lutego 2007 bohater Sakiewicza podaje się do wymuszonej dymisji. Błyskawicznie przeskakuje przez barykadę i za chwilę trafia do Sejmu jako poseł PO. Potem to, co wszyscy znają – dożynanie watahy, szefowanie u Tuska polskiej dyplomacji i bycie Marszałkiem Sejmu, by w końcu zasiąść na wysokopłatnej politycznej emeryturze w Europarlamencie dochrapać się funkcji naczelnego telewizyjnego krytyka poczynań Kaczyńskiego. Co wychodzi mu coraz lepiej. Przeszedł wszak od bronienia prezesa i jego brata przed niemieckimi mediami, gdy był Ministrem Obrony Narodowej, przez enuncjację po odejściu od PiS w 2007 r. :”Z rosnącym zgorszeniem obserwowałem konwulsje obozu rządzącego. Zawiodłem się na Jarosławie Kaczyńskim”, po kawałek sprzed 3 lat, kiedy mówi: „Uważam, że prezes Kaczyński jest wrednym dziadygą”.
Kazimierz Michał Ujazdowski
Za Buzka był ministrem kultury i przewodził prawicowej kanapie politycznej o nazwie Przymierze Prawicy. Zrezygnował z ministrowania, protestując przeciwko odwołaniu Lecha Kaczyńskiego z funkcji ministra sprawiedliwości, czym zasłużył się dla PiS. Dzięki czemu, z listy tej partii w 2001 r. łapie się na uposażenie poselskie. Potem wciela swoją kanapę do PiS i zostaje wiceprezesem u Kaczyńskiego. Z początkiem 2005 r. sam z siebie wygłasza spicz „Nie mylmy brutalnej propagandy postaw homoseksualnych z nawoływaniem do tolerancji. To jakieś szaleństwo i z punktu widzenia tego szaleństwa nasze rządy rzeczywiście będą czarną nocą”. Po takiej deklaracji i wygranych przez PiS wyborach nikt w partii nie może Ujazdowskiemu odmówić predyspozycji do stania na czele polskiej kultury. W 2007 r. PiS wprowadza go znowu do Sejmu, po czym, za brząchanie o Kaczyńskim, że „polityczne osobiste przywództwo przekształca się w jednoosobowe kierownictwo” , wywala z funkcji wiceprezesa i z partii też.
Ujazdowski zakłada więc kolejne kanapy, by tuż przed kolejnymi wyborami złożyć hołd lenny Kaczyńskiemu i znów móc startować do Sejmu jako kandydat PiS. Łapie się na Wiejską, a trzy lata później PiS wystawia go w eurowyborach. Ujazdowski wygrywa i nie musi się już martwić o zabezpieczenie na starość. Może sobie pohamletyzować przy zawłaszczaniu przez PiS Trybunału Konstytucyjnego i mościć nowe gniazdko. „Będziemy się przyglądali jego dalszym działaniom, jeżeli chodzi o członkostwo w partii” – komentuje wówczas focha Ujazdowskiego prezes Kaczyński. Członkostwem tym byli zainteresowani w PO. Kupili więc Ujazdowskiego w 2018 roku. Jako wybitny opozycjonista obywatelski, renegat z PiS jest więc teraz senatorem KO. I to co myśli, nawet opozycyjne media mają głęboko w dupie.
Ludwik Dorn
Przy Kaczyńskim od początku. Tworzy z nim Porozumienie Centrum, stoi przy jego boku w czasach chudych, by we właściwym czasie współkreować PiS. Jako wiceszef ugrupowana jest szefem jego klubu parlamentarnego. Dla świata jest „trzecim bliźniakiem”.
Aż tu w 2005 roku podczas spotkania kierownictwa PiS poza Warszawą Kaczyński zwraca się do Dorna: „Ty nie myśl Ludwik, że będziesz kiedyś kierować partią”. Co wtedy pomyślał Dorn nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że kierowania MSWiA oraz bycie wicepremierem u Marcinkiewicza, a potem u Kaczyńskiego przypadło mu do gustu. Może tłumić protesty pielęgniarek głosić bon mot „pokaż, lekarzu, co masz w garażu” i straszyć medyków, że „Jeżeli wystąpi i będzie się nasilać niebezpieczeństwo dla obywateli, istnieje możliwość brania lekarzy w kamasze. No i pogrywać sobie z „wykształciuchami”.
Z Kaczyńskim mu jednak co raz trudniej. Na początku 2007 podaje się do dymisji jako minister i wicepremier. Ministrem przestaje być, wicepremierem jednak pozostaje. Na krótko, bo w kwietniu jest już nominalnie drugą osobą w Polsce po prezydencie. Zostaje bowiem Marszałkiem Sejmu. „Bardzo się cieszę, bo trudno sobie wyobrazić w tym parlamencie marszałka lepszego, lepiej przygotowanego, o większym doświadczeniu parlamentarnym i jednocześnie sprawniejszego intelektualnie” komentuje ten wybór Jarosław Kaczyński. Pół roku później PiS przegrywa wybory, ale Dorn do Sejmu wchodzi. Natychmiast jednak rezygnuje z funkcji wiceszefa PiS, domagając się rozliczenia osoby odpowiedzialnej za porażkę wyborczą. Kaczyńskiego znaczy. Prezes zawiesza Dorna w członkostwie partyjnym, by po paru miesiącach go z PiS usunąć.
Teraz zaczyna być ciekawie, bo Dorn wchodzi w skład sejmowej kanapy, której nazwa nikomu już dziś nic nie mówi, ale wciąż opowiada, że jest przedstawicielem ludu PiS na wychodźctwie. Potem kolejna kanapa i ostra jazda po Kaczyńskim gdy ten startuje w posmoleńskich wyborach.
Nie przeszkadza to Dornowi w grudniu 2010 podjąć współpracy z PiS. Dzięki niej w wyborach roku 2011, znów jest w Sejmie. Na bardzo wariackich, jak na PiS, papierach.
Znawcy tematu twierdzili, że Dorn jest dla Kaczyńskiego nie do ruszenia, bo za dużo wie. I nawet gdy Dorn opowiadał w mediach seryjnie złośliwości o prezesie, to o tym, co wie naprawdę, nie mówił. Był zatem kimś, komu wolno kopać PiS, a ludziom PiS nie było wolno, z polecenia Kaczyńskiego, nękać Dorna.
Ex marszałek tymczasem zapisuje się w grudniu 2011 do klubu Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry. Zostaje nawet szefem rady konsultacyjno-programowej tej partii i z jej ramienia startuje w 2014 r. do Europarlamentu. Nie łapie się jednak, w związku z czym parę miesięcy później wspiera wyborczo Andrzeja Dudę. Po czym wykonuje piruet i w wyborach sejmowych 2015 r. pojawia się na listach Platformy Obywatelskiej.
Od tej pory jest wziętym krytykiem niegodziwości Zjednoczonej Prawicy. Milion razy występującym w „Kropce nad i”. Programu, do bojkotu którego wzywał jeszcze w roku 2009. Twierdząc, że „dziennikarka Monika Olejnik stoczyła się poniżej poziomu najbardziej zdemoralizowanych polityków i dziennikarzy”.
Paweł Zalewski
W PiS był od 2002 r. Wcześniej zaliczył w polityce wszystko poza lewicą. 11 maja 2007 rada polityczna PiS (czyli Kaczyński) wybrała go na wiceprezesa ugrupowania. Po trzech miesiącach prezes zawiesza jednak wiceprezesurę Zalewskiego, bo ten w niemiły sposób odniósł się w radiu do kompetencji Anny Fotygi. Ukorzenie się zrobiło swoje i w październiku postępowanie dyscyplinarne zostaje umorzone, a Zalewski wraca na stanowisko wiceprezesa PiS. Przy okazji startuje z ramienia partii w wyborach i znów łapie się na etat posła. Po kolejnych paru tygodniach, po podpisaniu się pod słowami o PiS jako partii, w której „Powstaje strach, a strach zabija partię, która jest wolną wspólnotą wolnych ludzi, którzy w imię wspólnoty celów i wspólnego działania samoograniczają swoją swobodę”, Kaczyński każe Zalewskiego z PiS wyprowadzić.
Kilka miesięcy potem, były wicekaczyński jest już w PO, i z jej list ląduje na fusze europarlamentarzysty. Od tej pory opiekuje się nim Platforma, dzięki której teraz składki na ZUS odprowadza Zalewskiemu Kancelaria Sejmu. W zamian za co pan poseł raczy Polaków telewizyjnymi opowieściami, że jego niegdysiejszy mentor a dziś satrapa „Jarosław Kaczyński, chce być arbitrem ustalającym, co jest polskie, a co nie. Co jest sprzeczne z polską tradycją i sprzeczne z polskim konserwatyzmem”.

Dokończenie ze str 3.
Michał Kamiński
Razem z Markiem Jurkiem i Tomaszem Wołkiem, Kamiński wybrał się w 1999 r do osadzonego w areszcie domowym generała Augusto Pinocheta. Wręczył generałowi pamiątkowy ryngraf z Matką Boską i opowiadał jaki to z dyktatora fajny chłop. Po 6 latach Michał Kamiński dochodzi do wniosku że wyjazd ten był błędem, wynikającym z tego, że nie wiedział z kim się spotyka.
Dla znających Kamińskiego prywatnie, to właśnie cały „Misiek”. Człowiek, który w każdej chwili może powiedzieć przepraszam, czyniąc nieistotnym to, co robił wcześniej. Jak w przypadku przynależności o Narodowego Odrodzenia Polski. „Jak tam wstępowałem, miałem 15 lat. Wtedy to była inna organizacja” – wyjaśniał po latach Kamiński.
Po byciu narodowcem Kamiński znalazł się zatem w ZChN, potem w AWS, a od 2001 w PiS. Od 1 maja 2004 do 6 sierpnia 2007 sprawował z ramienia tej partii mandat posła do Parlamentu Europejskiego. Co umiejętnie łączył z byciem mózgiem kampanii prezydenckiej i parlamentarnej 2005 roku. Kampanii wygranej przez PIS, po której został ochrzczony pisowskim spin doktorem. Dwa lata fuchy w Pałacu Prezydenckim i znowu Europarlament.
Tym razem jednak Kamiński w Strasburgu nie ma lekko. Chodzi opłotkami, bo co rusz ktoś wyciąga mu a to Pinocheta, a to, że namawiał mieszkańców Jedwabnego, by nie przepraszali za pogrom Żydów, a to, że o gejach wypowiada się niesympatycznie jako „pedałach”. Homofobię jakoś tłumaczy z wrodzonym sobie wdziękiem, zaś wiedząc, że z antysemityzmem trzeba ostrożnie, Kamiński się kaja. „Jestem absolutnie zawstydzony zbrodnią w Jedwabnem, ale nie stało się to w moim imieniu. Jako człowiek, przepraszam” -mówi i już antysemitą nie jest. „On jest karierowiczem i cynikiem, ale nie antysemitą” – spuentował to podówczas znający Kamińskiego nader dobrze Stefan Niesiołowski.
Po przegranej Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, wciąż zarabiając jako europarlamentarzysta, Kamiński, który odpowiadał za tę kampanię, w 2010 odchodzi z PiS, i w kwietniu 2012 wydaje wraz z Andrzejem Morozowskim książkę pod nader chybionym tytułem. „Koniec PiS-u” się nazywała. Ale dzięki niej Kamiński może startować w 2014 jako „jedynka” PO do europarlamentu. Przegrywa.
Robi zatem kampanię Platformie w wyborach sejmowych. I znowu klapa w wymiarze globalnym, lecz indywidualnie Kamiński zdobywa etat posła PO. Na niedługo, bo z PO wylatuje i idzie do PSL. Z ludowością Kamińskiemu było do twarzy więc teraz jest w Senacie i to jako wicemarszałek. Od kilku lat nie wykrzykuje już do TVN i TVN 24 – ”Przestańcie kłamać!”. Teraz w tych stacjach bryluje, przepraszając za to, że był w PiS, bo nie wiedział, że to zła partia jest. No i radując opozycyjnych dziennikarzy sformułowaniami: „ Rozpowszechniałbym antypolską propagandę, gdybym wielkiej zagranicznej gazecie powiedział, że 40-milionowym narodem europejskim rządzi idiota. Jego polityka mi się nie podoba, ale mogę przyznać, że Kaczyński jest wyjątkowym politykiem.”
Roman Giertych
„Zagrożenie jest poważne i na nikogo poza sobą nie możemy liczyć. Ta jednodniowa dominacja sodomitów i ich stronników możliwa była tylko dzięki użyciu około tysiąca policjantów i innych służb” – pisał o Paradzie Równości Roman Giertych gdy był jeszcze wodzem Młodzieży Wszechpolskiej. To co wtedy robił, ujmował słowami tak: „W miarę upływu czasu, wokół tęczowej zgrai koncentracja homofobii stała się tak duża, że w pewnym momencie rozwinięto transparenty MW, uformowała się stukilkudziesięcioosobowa grupa młodzieży i zaczęliśmy skandować okrzyki „lesby, geje, cała Polska się z was śmieje”.
Wszechpolskość wyniosła go do Ligi Polskich Rodzin, a z nią do Sejmu. Tam dogadał się z Jarosławem Kaczyńskim i został ministrem edukacji narodowej i wicepremierem.
Szefowanie przezeń szkolnictwu zaowocowało wprowadzaniem w placówkach edukacyjnych mundurków szkolnych i dyscypliny rodem z zakładów karnych. Oprócz tego Giertych wpadł na pomysł rozdzielenia nauki historii Polski od historii powszechnej oraz likwidację wiedzy o społeczeństwie. Wykoncypował też, aby zastąpić jedną godzinę wf-u właśnie godziną historii Polski. Do tego dołożył jeszcze kupno dla bibliotek wszystkich szkół średnich 15-tomowego wydania dzieł zebranych Jana Pawła II. Jakby tego było mało ogłosił amnestię dla części maturzystów, czyli zaliczenie matury tym uczniom, którzy nie zdali tylko jednego przedmiotu, a na pozostałych egzaminach uzyskali co najmniej 30 proc. punktów.
Kolejnym z Giertychowych pomysłów była godzina policyjna dla młodzieży szkolnej, od 22-ej. No i obligatoryjna dyrektorska kontrola uczniów alkomatami i testami narkotykowymi. Miało być wprowadzenie nowej hierarchii kar. Miały być zmiany w ustawie o policji i o strażach gminnych, polegające na zobligowaniu tych instytucji do informowania rodziców i szkół o uczniach, którzy w trakcie zajęć szkolnych przebywają poza szkołą. Do tego wszystkiego dochodziło wprowadzenie prawnego zakazu rozpowszechniania pornografii i zakazu rozpowszechniania brutalnych gier komputerowych.
Za ministra Giertycha pojawiły się „trójki giertychowskie”, czyli zespoły, w skład których wchodził policjant, przedstawiciel organu prowadzącego szkołę i przedstawiciel kuratorium oświaty. Trójki miały siać strach wśród dyrektorów i nauczycieli poprzez inwigilację i zbieranie informacji od uczniów.
Te działania – jak twierdził Giertych – „stanowią odpowiedź na zaniedbania w systemie edukacji, które doprowadziły do wypaczenia pojęcia wolności i pozostawienia młodych ludzi samych sobie a w konsekwencji do narastającej przemocy wśród młodzieży”.
Giertych rzucił się i na lektury. Obowiązkowe miały być „Potop” i „Krzyżacy” Henryka Sienkiewicza, „Pamięć i tożsamość” Jana Pawła II oraz pierwszy tom „Opowieści z Narnii” C.S.Lewisa. Z kanonu wyleciały „Ferdydurke” i „Trans-Atlantyk” Gombrowicza.
Wszystko to było konieczne, aby przeciwdziłać złu. O nim zaś Giertych mówił w 2006 w TVN, twierdząc, że „organizacje LGBT wysyłają do przedszkoli transseksualistów, którzy namawiają dzieci do zmiany płci”.
Giertych zdymisjonował dyrektora Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli, bowiem „CODN wydawał publikacje zachęcające szkoły do spotkań z organizacjami homoseksualnymi, z Kampanią przeciw Homofobii, Lambdą.”
Nowo powołana szefowa doskonalenia nauczycieli Teresa Łęcka mogła zatem z czystym sumieniem powiedzieć, iż „Praktyki homoseksualne prowadzą do dramatu, pustki i degeneracji”.
Nie ma sie więc co dziwić, że 1 marca 2007 podczas spotkania ministrów edukacji państw Unii Europejskiej, Giertych zaproponował stworzenie europejskiej Wielkiej Karty Praw Narodów, mającej zawierać obejmujący całą Europę zakaz przeprowadzania aborcji i „propagandy homoseksualnej”.
Po prowokacji z Lepperem Giertych wypada z rządu Kaczyńskiego, nie łapie się do Sejmu i zostaje mecenasem, a więc obrońcą demokratów takich jak Tuskowie, Sikorski, Krauze, Czarnecki i inni. Jako pupil PO próbuje dostać się w 2015 do Senatu. Nie wychodzi mu, w przeciwieństwie do czarowania erudycją i umiłowaniem wolności w mediach. Parę tygodni temu, po wizycie CBA staje się wręcz męczennikiem walki o prawa człowieka i demokrację. Dla mediów jego postawa nijak nie kłóci się z tym co mówił, gdy był ministrem: „Próba anarchizacji życia publicznego poprzez organizowanie manifestacji w stolicy musi znaleźć swoją kontrę. Musi być odpowiedź na te działania, które mają charakter destabilizujący i naruszający spokój społeczny”.
Nikt nie pamięta mu też, co 2 lata temu pisał o projekcie ustawy „Ratujmy Kobiety” autorstwa Barbary Nowackiej: „Projekt przedstawiony przez panią Nowacką świadczy o jej kompletnym odrealnieniu i skrajnej ignorancji prawnej i politycznej”. Pomysł zakładający upodmiotowienie kobiet jest dla pieszczocha opozycyjnych mediów „najbardziej skrajnym przypadkiem łamania wolności słowa jaki kiedykolwiek od komunizmu ktoś w Polsce zaproponował”. Pewnie dlatego, że projekt zakładał legalną i opłacaną przez podatników aborcję na życzenie do 12 tygodnia ciąży. Ale to przecież drobiazgi. Jak można bowiem czepiać się Giertycha, który uważa, że „Stoimy przed dylematem: dyktatura albo demokracja”?
Joanna Kluzik-Rostkowska

„Skończyłam 40 lat, urodziłam trzecie dziecko i uznałam, że muszę w życiu robić już coś innego. Bo w dziennikarstwie zrobiłam wszystko, co mnie interesowało. Pływając na plecach i patrząc na szklany sufit warszawskiego basenu Polonez, pomyślałam: a może bym została posłanką” mówiła w wywiadzie Kluzik Rostkowska. Tak miała w roku 2004. Wstapiła więc do PiS, została posłanką, a wkrótce wiceministerką jedną i drugą by po słownym przejechaniu się po Paradzie Równości, w końcu samodzielnie szefować resortowi Pracy i Polityki Społecznej. Po wyborach w 2007 r. znów dostaje się na Wiejską. Dwa lata później jako „aniołek Kaczyńskiego” bryluje w spotach reklamujących geniusz PiS. Gdy zaś po Smoleńsku Jarosław Kaczyński startuje na prezydenta, to Aśka – z którą od lat są na ty – szefuje jego kampanii wyborczej.
Prezes przegrywa z Komorowskim. Uznaje, że to przez kampanię. Kluzik-Rostkowskiej się ta ocena nie podoba. Poza tym, z Donkiem Tuskiem też jest po imieniu. Najpierw jednak odchodzi z PiS, z paroma osobami i pod koniec 2010 r. zakłada coś o nazwie Polska jest Najważniejsza. Staje na czele, by po paru tygodniach znaleźć się na listach wyborczych Platformy. Znów jest w Sejmie i znów zostaje ministrem. Tym razem Edukacji Narodowej w rządzie Tuska.
Od tej pory PO rzuca ją w wyborach gdzie popadnie, a ona wygrywa i posłuje. Głównie dzięki temu, że w mediach jest specjalistką od psychologii Kaczyńskiego. Chodzi więc po telewizjach i opowiada, że prezes jest „oderwany od rzeczywistości. Nie zna jej i nie rozumie. Żyje w bańce, jest wożony, otoczenie się nim opiekuje. A gdyby zostawić prezesa PiS samego, to mógłby mieć podstawowe kłopoty”.
Paweł Poncyljusz
Kolejne trzy wybory po roku 2001, dzięki startowaniu z list PiS, dawały Poncyliuszowi dobrze płatną robotę posła. Niestety w roku 2009 nie spełniło się jego marzenie, by pozbyć się trosk finansowych do końca życia. Nie został bowiem europosłem. Na dodatek jął mieć pecha. Załapał się do sztabu wyborczego prezesa Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Kaczyński przegrał i ludzi ze sztabu znielubił. W ramach uprzedzenia ataku towarzystwo to zaatakowało niedemokratyczność Kaczyńskiego i wyleciało z PiS zakładając PJN. Poza Kluzik-Rostkowską, inni okazali się gapami i miast szybko przejść do PO próbowali polityki samodzielnie. Poncyliusz też. Skończyło się źle, czyli koniecznością zarabiania pieniędzy. Poncyliusz liczył, że PiS go przytuli, więc w mediach był dla Kaczyńskiego miły i wystawiał mu laurki. Nie wyszło. Tak jak z Gowinem.
Poszedł więc do Platformy, dzięki której od ponad roku, co miesiąc dostaje od podatników kilka tys zł za bycie posłem Koalicji Obywatelskiej. W czym nie przeszkadza mu ani deklaracja, że „ nie przyłoży ręki do legalizacji małżeństw jednopłciowych i adopcji przez nie dzieci”, ani uznawanie, że „lojalność jest dla każdego polityka bardzo ważną cechą”.
Kazimierz Marcinkiewicz
„Jeśli osoba homoseksualna próbuje swoim homoseksualizmem ‘zarażać’ innych, to państwo w takie naruszenie wolności musi wkraczać” twierdził w wyborach, po których został premierem Kazimierz Marcinkiewicz. Wielodzietny ojciec i mąż, wieloletni polityk prokościelnych ugrupowań, który od 2001 r. posłował jako pisowiec, a nawet szef klubu parlamentarnego.
Premierem u Kaczyńskiego był trochę ponad pół roku. Do chwili, gdy nie dość potajemnie spotkał się z Tuskiem. Po odwołaniu znowu stał się typowym pisowskim BMW – biernym, miernym, ale wiernym. Dało mu to fuchę komisarza Warszawy. Prezydentem stolicy nie został, ale na otarcie łez PiS wcisnęło go do NBP, skąd przeszedł do Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Potem łyknął propozycje i w Londynie zaczął robotę dla bankowego giganta o nazwie Goldman Sachs. Wtedy dochodzi do niemal mickiewiczowskiej przemiany Marcinkiewicza. Umarł konserwatysta, narodził się bohater operetki. Żona i dzieci się z Marcinkiewiczem rozwodzą i pojawia się diaboliczna Isabel. Potem się odjawia, ale za to z wymagalnymi od Marcinkiewicza alimentami w kwocie 5 tys. zł miesięcznie.
Ex premier, któremu napieprzanie na PiS w mediach doskonale wychodziło, nagle przez swoje perypetie przestaje być zapraszany do studia. Oferta PO, aby rok temu kandydował wraz z innymi byłymi premierami do Europarlamentu, zostaje w obawie obciachu wycofana.
Jedna z jego ostatnich wypowiedzi dla mediów głosi, że „Jesteśmy w takim okresie, kiedy państwo PiS zbankrutowało”. Brzmi to sensownie, bowiem, na czym, jak na czym, ale na bankructwie, facet, którego nie stać na alimenty, zna się jak mało kto.
Paweł Kowal
Zasadniczo Paweł Kowal zajmował się nauką. Ona jednak, w przeciwieństwie do dużej polityki pieniędzy nie daje. W 2005 Kowal z ramienia PiS zostaje posłem a nawet wiceministrem spraw zagranicznych. Wchodzi też do Rady Politycznej PiS. Posadkę posła utrzymał po kolejnych wyborach, a za zasługi dla PiS zdecydowano, że zasługuje na prawdziwą kasę w europarlamencie. Jako „jedynka” wygrywa w Małopolsce w 2009 roku i wie, że już nic nie musi. „Staram się mówić publicznie tylko o takich rzeczach, których potem nie będę się wstydził ani przed mamą, ani przed dziećmi, ani za parę lat” – mówi odtąd o sobie.
No i uczestniczy w rokoszu Kluzik-Rostkowskiej po czym wylatuje z PiS. Wciąż mało gada, bo podobnie jak inni z PJN liczy, że partia wyciągnie do nich rękę. Nie doczekuje się , więc idzie do partii Gowina na wiceprzewodniczącego. Kanapa Gowina nie wprowadza Kowala ponownie do Strasburga, ale Kowal trwa i żeby się nie wstydzić, nic nie mówi. Od nowej kanapy odpada dopiero gdy PiS – wbrew ustaleniom z Gowinem – wywala go z list wyborczych do Sejmu w 2015 r. Paweł Kowal nic nie mówiąc, przechodzi wtedy najpierw do niebytu, a chwilę potem do Koalicji Obywatelskiej. Dzięki której znów zarabia jako poseł na Sejm Rzeczpospolitej. Opozycyjne media Kowala wykorzystują tylko po to, żeby w dyskusjach robił za tło. Tego co mówi, nikt nie potrafi powtórzyć nawet po minucie.
Marek Migalski
„Marek Migalski to było moje supernieporozumienie!” – powiedział prezes Kaczyński. Nie wiedział, że tym samym potwierdził, że Migalski jest świetnym politologiem.
Jeśli wierzyć anegdocie, Migalski założył się, że korzystając ze swojej wiedzy naukowej, tak pokombinuje, że wejdzie do Parlamentu Europejskiego. Dlaczego akurat tam? Bo Migalskiemu potrzebne były, gwarantujące niezależność pieniądze.
Migalski ma fajną gadkę i ciekawe skojarzenia. Czyli to co kochają media. Miał też znajomości w PiS i dzięki temu uznał, że wystarczy połączyć jedno z drugim, aby udowodnić sobie tezę, że politycy to przeważnie idioci, a przy okazji zarobić.
Półtora roku komentowania w mediach pod PiS wystarczyło, aby w 2009 r. wdzięczna partia przyszła do Migalskiego z propozycją objęcia dobrego miejsca na liście w w eurowyborach.
I jeszcze sama dała kasę na kampanię wyborczą. Migalski wygrał, rozejrzał się, a potem został wywalony z hukiem z pisowskiej frakcji, bo napisał do prezesa co myśli o jego prezesowaniu, a tak naprawdę za to, ze nie chciał oddawać PiS pieniędzy z brukselskiej puli na utrzymanie biur poselskich..
Potem do Migalskiego starały się przykleić popisowskie kanapy. Migalski bawił się dobrze robiąc to, co robi najlepiej czyli komentując. Nareszcie mógł mówić o PiS to, co myśli i zająć się swoją karierą naukową. I gdy sądził, że ma spokój od aktywności w polityce, przywlekła się do niego Platforma. Z kasą na kampanię senatorską. Kasa trochę za małą, bo Migalski senatorem nie jest, a jako doktor habilitowany, przez swojego niegdysiejszego eurokolegę Dudę nie będzie nominowany na profesora. Może więc pisać, że „starzec z Nowogrodzkiej uznał, że jedynym sposobem poradzenia sobie z covid, nadciągającym kryzysem gospodarczym i powolnym załamywaniem się nastrojów społecznych jest ograniczenie demokracji i faktyczne przejście do rządów autorytarnych, opartych na otwartej przemocy”. Będąc pewnym, że przy kolejnych rozdaniach znów ktoś zechce zaproponować mu polityczną synekurę za niezłe pieniądze.
Tomasz Kaczmarek
Karierę polityczną Kaczmarek rozpoczął w 2006 r, przystając do CBA. Wcześniej był policjantem. Co prawda z wyrokiem więzienia, ale w zawieszeniu. Jako Agent Tomek wykonywał rozkazy, czyli prowokacyjnie rozpracowywał posłankę Sawicką, Weronikę Marczuk i małżeństwo Kwaśniewskich. Stał się słynny i ceniony w PiS. „Gazeta polska” Sakiewicza zrobiła go nawet „Człowiekiem roku 2009”. „Odczytuję ten tytuł jako docenienie pracy wielu innych funkcjonariuszy walczących z korupcją. Centralne Biuro Antykorupcyjne pod kierownictwem Mariusza Kamińskiego naprawdę nie pękało! – stwierdził odbierając tytuł Tomasz Kaczmarek. Nikogo nie zdziwiło więc, że gdy w wieku 34 lat przeszedł na zasłużoną emeryturę wynoszącą 4,5 tysiąca zł, PiS wprowadziło go do Sejmu jako posła.
Po dwóch latach agent podpadł Kaczyńskiemu tym, że dał się nagrać, gdy obiecywał wpierdol mężowi swojej partnerki. Wyleciał z klubu parlamentarnego, a w początku 2015 r. z Sejmu.
Przez następne lata jego byli koledzy ze służb, zamiast się kumplować ,zaczęli poczynaniom Kaczmarka się przypatrywać. By w końcu uznać, że prowadzona przez niego fundacja Helper to grupa przestępcza, która przykombinowała sobie 10 mln zł.
Kaczmarka to ubodło, bo nie po to przyjaźnił się z Kamińskim i Wąsikiem, żeby być zatrzymanym przez byłych kolegów i kwitnąć w areszcie. Dla mediów agent Tomek stał się ofiarą pisowskiego autorytaryzmu. Na dodatek zdradzającą niezgodne z prawem praktyki obowiązujące w pisowskich służbach. Wiarygodność tego, co wygadywał publikatorom Kaczmarek poświadczali wszyscy nielubiący władzy. Spijając z jego ust słowa, że „Cała ta moja aktywność była ukierunkowana na to, aby zadowolić Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika”.
Nawrót posłów
Robienie bohaterów z ludzi, którzy poza zarabianiem w polityce nic nie umieją, to głupota mediów. Przejmowanie przez PO, unurzanych w niedemokratyczne słowa i uczynki, spadów po IV RP, to zbrodnia. Dzięki takim posunięciom mnóstwo ludzi ma politykę w dupie. Bo bez względu na jaką partię się głosuje, zawsze wybiera się Sikorskiego, Ujazdowskiego, czy Poncyliusza.
Radość proopozycyjnych dziennikarzy z każdego „nawróconego”pisowca, nadającego na Kaczyńskiego, ośmiesza żurnalistów. Nietrudno bowiem wyobrazić sobie sytuację, gdy ich bohaterem stanie się starszy, nieduży, siwy polityk, który przyjdzie do studia i będzie opowiadał, że ma dość panującego w PiS kultu jednostki, głupiego Brudzińskiego, wariata Terleckiego i innych kretynów zawsze przytakujących temu politykowi. I w związku z tym on – Jarosław Kaczyński – przyjął właśnie propozycję przejścia do Koalicji Obywatelskiej.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Chwytanie szans – nowy rozdział we współpracy i wzajemnych korzyściach

Następny

Dwie dwudziestki według Szczepana Sadurskiego

Zostaw komentarz