4 maja 2024

loader

Wielka woda

fot. Netflix

Po obejrzeniu wszystkich odcinków napisałbym, że „Wielka woda” Netflixa jednak na plus – gdyby nie to, że ktoś wpadł na niewyobrażalnie krindżowy pomysł zakończenia całego serialu – uwaga – TELEDYSKIEM ZESPOŁU HEY. Przez chwilę przy napisach końcowych, jak się już tę piosenkę przypomni, to można zacząć się zastanawiać, czy jednak tej wodzie nie kibicować.

Ale sam serial jest udany, mimo że stylistycznie pozostaje bardzo „polski” i cierpi na te same bolączki, które od wielu lat można przypisać współczesnemu kinu gatunkowemu w tym kraju: drewniane dialogi, czasem irytujący klucz obsadowy (naprawdę nie wiem skąd w polskim kinie ta powszechna fascynacja manierą aktorską w typie tej Agnieszki Żulewskiej), miotanie się od totalnej, szarej sztywności po mało wyszukany kicz (jakby nie było innego języka do opisu Polski: najgorsze są sceny z topornie przedstawionymi jako niekompetentni wojskowymi/policjantami). Na początku jest sporo takich momentów.

Ale z czasem „Wielka woda” rozkręca – i, co ciekawe, jest dużo lepsza w swojej późniejszej „katastroficznej” części, gdy nadaje na konwencjonalnie wysokich rejestrach dramaturgii związanej z wątkiem obyczajowym (druga połowa). Jak bohaterowie i historia, w wymiarze ich wątków osobistych, nabiera emocjonalnego rozgrzania, to nagle (choć jest ono oczywiście stuprocentowo hollywoodzkie) scenarzyści znajdują w sobie sporo polotu. Ale gdy serial próbuje udawać mądrą systemową analizę przyczyn tragedii w stylu „Czarnobyla” (połowa pierwsza), to wychodzi mało porywająca kalka tych wszystkich polskich filmów z przeklinającymi facetami w garniturach, których było pełno w ostatnich 30 latach.

W sumie – nie tego się spodziewałem. I za to plus, bo dzięki temu „Wielka woda” jest dobra w rejonach, których polskie kino – przynajmniej te mainstreamowe – zazwyczaj w ogóle nie czuje. Nawet jeśli zawodzi w pokazaniu systemowej perspektywy walki z żywiołem, to ten wymiar pojedynczych postaci jest wystarczająco ciekawy. I wychodzi z tego filmidło katastroficzne, które naprawdę może potrzymać w napięciu.

Plus jest to naprawdę super nakręcone. Wrocław lat 90. nie wygląda tu zupełnie jak nostalgiczna makieta, czuć, że to żywe, przegrzane i brudne miasto. Byłem tam w sumie niedawno dłużej, więc może dlatego tak mi się chce to docenić, heh.

A na koniec – aktorsko najlepszą rolą jest tu Tomasz Schuchardt jako polski Ron Swanson. Ta postać nie tylko wygląda identycznie, jak bohater „Parks and Recreation”, ale również pracuje na podobnej funkcji. I, biorąc pod uwagę fabułę serialu, też chyba w końcu zostanie libertarianinem.

Redakcja

Poprzedni

17-18 października 2022

Następny

Policja bije kibiców FC St. Pauli