⛅ Ładowanie pogody...

Decydowali bez nas

Wydawało się, że Polska musi być przy stole w Waszyngtonie. Jeszcze trzy dekady temu byliśmy peryferią Europy. Ale dziś jesteśmy szóstą gospodarką Unii Europejskiej, liderem wzrostu gospodarczego (Eurostat), a przede wszystkim posiadamy największą armię w UE i trzecią w całym NATO. Powinniśmy więc być obecni, skoro decydowały się sprawy o fundamentalnym znaczeniu dla naszego bezpieczeństwa. A mimo wszystko nas zabrakło.

I tu pojawia się gorzki kontrast – przy stole znalazła się Finlandia. Państwo o populacji porównywalnej z Mazowszem, gospodarczo kilkukrotnie słabsze od Polski, zaledwie dwa lata temu wprowadzone do NATO. Można żartować, że ich prezydent zawdzięcza zaproszenie tylko i wyłącznie talentowi do gry w golfa i prywatnej sympatii Trumpa, ale prawda jest taka – Helsinki konsekwentnie budują swoją pozycję, potrafią mówić jednym głosem i wiedzą, że przy stole liczy się obecność, a nie rozmiar. I, co najważniejsze, nie bali się usiąść przy tym stole. Usiedli jak równy z równym. Finowie pokazali podmiotowość. Tymczasem my, mimo medialnych przechwałek o naszym przywództwie we wschodniej Europie, zwyczajnie baliśmy się do tego stołu dosiąść.

Dlaczego? Bo nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności. Prezydent zrzuca winę na rząd, rząd na prezydenta. Jedni mówią, że to Trump zapraszał, drudzy, że Zełenski, jakby w ogóle miało to znaczenie. Nikt nie mówi wprost – zrezygnowaliśmy, bo baliśmy się odpowiedzialności. W Polsce temat Ukrainy stał się politycznie toksyczny. PiS unika jakiegokolwiek zaangażowania, które mogłoby zostać przez Konfederację obśmiane jako zdrada narodowa. Tusk i jego otoczenie reagują lękliwie, przeliczając każdy gest na notowania i obawiając się ataków za zbytnią empatię wobec Kijowa. W efekcie mamy do czynienia z politycznym paraliżem. Obie strony politycznej sceny wolą milczeć, niż reprezentować nasze interesy. Wolą być nieobecne, niż ryzykować. A przecież brak decyzji też jest decyzją – tyle że pozbawioną wpływu. Wygodne milczenie, które ma minimalizować ryzyko powrotu z rachunkiem do zapłacenia, w praktyce oznacza maksymalizację bierności.

To nie były przecież tylko kurtuazyjne pogadanki ani kolejne sesje zdjęciowe. W Waszyngtonie rozmawiano o rzeczach fundamentalnych – o gwarancjach bezpieczeństwa dla Ukrainy, o mechanizmach obecności wojskowej, o pakiecie uzbrojenia wartym sto miliardów dolarów, za który miałaby zapłacić Europa. Dyskutowano o przyszłym porządku i o tym, jaką cenę poniosą poszczególne państwa. Innymi słowy – rozmawiano o naszym bezpieczeństwie i naszych pieniądzach.

Polska, kraj frontowy, przez który biegną główne szlaki zaopatrzeniowe, który przyjął miliony uchodźców i przez ostatnie lata był najbliższym zapleczem Kijowa – zarówno militarnie, jak i logistycznie – nie była reprezentowana. Gdy Niemcy jeszcze pakowali stare hełmy i przez tygodnie debatowali, czy wysłanie czołgów nie sprowokuje Kremla, my już przekazywaliśmy MiGi‑29 i przygotowywaliśmy Leopardy – naciskając, by Berlin w końcu wyraził zgodę. Byliśmy pierwsi z pomocą: z bronią, amunicją, sprzętem, z otwartą granicą i gotowością polityczną. Bez naszego udziału ta wojna wyglądałaby inaczej. A mimo to, gdy w poniedziałek ważyły się decyzje o jej przyszłości, nas z jakiegoś powodu zabrakło.

Absencja Polski w Białym Domu to sygnał, że kraj, który przez lata domagał się miejsca przy stole, w kluczowym momencie wykazał się brakiem odwagi i konsekwencji. Zamiast racji stanu wybrano partyjny interes, a pole oddano innym – Niemcom, Francji, nawet Finlandii – godząc się na rolę biernego płatnika. Jakby na potwierdzenie tej małości, wiceminister spraw zagranicznych Władysław Teofil Bartoszewski stwierdził, że Polska „pozostaje państwem średniej wielkości”. To tłumaczenie może pasować do kraju bez ambicji, ale nie do państwa, które ma największą armię w Unii i jedną z najszybciej rosnących gospodarek Europy. W 1990 roku, w znacznie trudniejszych warunkach, potrafiliśmy dopchać się do stołu negocjacji o zjednoczeniu Niemiec. I choć przez wiele lat w Europie byliśmy raczej petentem niż partnerem, dziś mamy solidne argumenty, by być traktowani poważnie. Tym bardziej niezrozumiałe jest więc to, że teraz, w znacznie lepszej pozycji, rezygnujemy z wpływu na decyzje.

Rachunek, którego boją się politycy i tak przyjdzie. Będziemy płacić – w podatkach, w cenach energii, w przesuwaniu budżetu z usług publicznych na zbrojenia. Nasza nieobecność nie uchroni nas przed kosztami, tylko pozbawi nas wpływu na to, ile i za co zapłacimy. Zamiast negocjować, pozwoliliśmy, by inni podzielili rachunek w naszym imieniu. To nie jest przejaw sprytu. To abdykacja. Państwo, które wycofuje się z gry o własne interesy, przestaje być graczem. Staje się wykonawcą cudzych decyzji.

Można tłumaczyć, że to unik przed możliwym upokorzeniem. Ale prawdziwe upokorzenie przychodzi wtedy, gdy państwo zamiast racją stanu kieruje się lękiem przed politycznym ryzykiem i medialną reakcją. Poważne państwo rozumie, że obecność kosztuje, ale nieobecność kosztuje więcej. Państwo, które rezygnuje z miejsca przy stole, godzi się na to, by inni rozdzielali rolę, wpływy i rachunki – również w jego imieniu.

Piotr Kusznieruk

Poprzedni

Czystka w armii USA. Trump usuwa szefa wywiadu po raporcie o Iranie

Następny

Nalot na szpital w Gazie. Izraelskie bomby znów zabiły dziennikarzy