19 marca 2024

loader

Niezgodę odpuścili, Lewego nie powinni

Oby Robert Lewandowski zakończył karierę nie w MLS, lecz w naszej ekstraklasie

Major League Soccer nie należy do najbardziej popularnych rozgrywek sportowych w Stanach Zjednoczonych, ale… piłka nożna w tym kraju dynamicznie się rozwija i ma się coraz lepiej. Niedawno brazylijski gwiazdor Neymar zadeklarował, że za kilka lat zagra w MLS w barwach zespołu Inter Miami. Głównym animatorem tego klubu, który dopiero zadebiutuje w tej lidze, jest David Beckham. Ale udane sezony w MLS ma za sobą wielu graczy o uznanych nazwiskach, jak choćby Zlatan Ibrahimović czy Wayne Rooney, a ochotę na to ma wielu innych, także Robert Lewandowski. Na razie jednak Amerykanie wyciągają z Polski zawodników o mniej znanych nazwiskach.

W latach 70. i 80. ubiegłego wieku mimo administracyjnych ograniczeń do USA na sportowe saksy wyjechała jednak całkiem spora grupa piłkarzy, wśród nich także reprezentanci Polski o znanych na świecie nazwiskach, jak Kazimierz Deyna, Władysław Żmuda, Robert Gadocha, Stanisław Terlecki, Zdzisław Kapka, Adam Musiał czy Adam Nawałka. Nie oni jednak tworzyli historię Major League Soccer, bo ligę powołano do życia dopiero w 1993 roku, rok przed rozegranymi w Stanach Zjednoczonych mistrzostwami świata w piłce nożnej, zakończonymi triumfem reprezentacji Brazylii. Rozgrywki ruszyły jednak dopiero w 1996 roku i chociaż nie wróżono im długiego żywota, mimo silnej konkurencji ze strony NBA, NHL, MBL i NFL przetrwały i w marcu zainaugurują jubileuszowy 25 sezon.
MLS nie jest ligą wedle europejskiego modelu. Gra w systemie wiosna-jesień, nie ma w niej spadków i awansów, a system rozgrywek jest taki, jak w innych zawodowych ligach amerykańskich, czyli z podziałem na konferencje, sezon zasadniczy i play off. W pierwszym sezonie w rozgrywkach wystartowało dziesięć zespołów, obecnie jest ich 26, a w najbliższych latach mają dołączyć jeszcze trzy. Zarobki piłkarzy są kontrolowane przez władze ligi, a zasady wynagradzania obowiązują wszystkie kluby. Nie przeszkadza to w płaceniu największym gwiazdom krociowych wynagrodzeń, ale też uniemożliwia, jak ma to miejsce w Europie, zatrudnianiu większej liczy takich graczy w jednym zespole.
Skromny wkład Polaków w MLS
Zresztą w MLS w ostatnich kilku latach zmienił się trend. Dzisiaj kluby nie chcą już stawiać na boiskowych weteranów w rodzaju Ibrahimovicia czy Rooneya, jak robiły to od początku istnienia ligi. Skorzystało na tym też kilku znanych polskich piłkarzy, także reprezentantów Polski. W 1996 roku do MLS trafił Robert Warzycha (Columbus Crew), dwa lata później w Chicago Fire pojawił się tercet Piotr Nowak, Roman Kosecki i Jerzy Podbrożny, a w do Tampa Bay Matiny trafił Jacek Ziober. W kolejnych latach strumień graczy z naszego kraju był już cieniutki – w 2000 roku w Columbus Crew mignął Mirosław Rzepa, w 2003 roku w New York MetroStars Andrzej Juskowiak (zagrał tylko sześć meczów i strzelił jednego gola). Pięc lat później do Chicago Fire zawitał „Francek, łowca bramek”, czyli Tomasz Frankowski. Zaliczył tylko jeden sezon, 16 występów, w których zdobył dwie bramki. Po nim w 2010 roku w ekipie z Chicago pojawił się Krzysztof Król, w 2011 roku w Sporting Kansas City Konrad Warzycha, a w 2015 roku w Toronto FC Damien Perquis.
W 2019 roku w MLS mieliśmy trzech graczy – do Chicago Fire powędrował Przemysław Frankowski, do FC Cincinatti Przemysław Tytoń, a do Philadelphia Union Kacper Przybyłko. Zrobili dobrą markę polskim piłkarzom – Frankowski rozegrał 31 meczów i strzelił 5 goli, a Przybyłko w 26 występach strzelił 15 goli.
Przed tegorocznym sezonem za ocean powędrował z Pogoni Szczecin do New England Revolution 23-letni Adam Buksa oraz z Legii Warszawa do Portland Timbers 24-letni lider klasyfikacji strzelców naszej ekstraklasy Jarosław Niezgoda. Obaj są świetnym przykładem nowego modelu biznesowego stosowanego przez kluby MLS, które zaczęły ściągać do siebie młodych, utalentowanych i głodnych sukcesu zawodników z całego świata i coraz śmielej uczestniczyć w międzynarodowym rynku transferów piłkarskich. Zachęcają je do tego przypadki takich graczy, jak Miguel Almiron, który z MLS przeszedł do angielskiego Newcastle za 24 mln euro), Alphonso Daviesa oddanego do Bayernu Monachium za 10 mln euro czy Zacka Steffena, który trafił do Manchesteru City za 8 mln euro.
Kluby MLS oprócz rozwijania swoich akademii piłkarskich, intensywnie też wyszukują utalentowanych graczy w krajach Ameryki Południowej, ale na tym rynku panuje silna konkurencja i ceny są mocno wyśrubowane, dlatego futbolowi skauci z MLS coraz chętniej penetrują mniejsze ligi europejskie, w tym także polską ekstraklasę. Nie wszyscy polscy piłkarze są chętni na przeprowadzkę za ocean. Oprócz Buksy i Niezgody tej zimy oferty kontraktowe z amerykańskich klubów mieli jeszcze Jacek Góralski (ostatecznie wybrał kazachski Kajrat Ałmaty), Damian Kądzior (wolał pozostać w Dinamie Zagrzeb) oraz Patryk Klimala (wybrał Celtic Glasgow).
W polskiej lidze wciąż jest tanio
Wyciągnięcie piłkarza z PKO Ekstraklasy wciąż jest tanim biznesem. Przemysław Frankowski zimą 2018 roku przeszedł z Jagielloni Białystok do Chicago Fire za skromne półtora miliona euro, ale tej zimy za Buksę ekipa New England Revolution zapłaciła Pogoni Szczecin już 4 mln euro, zaś Portland Timbers za Niezgodę 3,5 mln euro, a dopłaci jeszcze prawie milion, jeśli okaże się, że po zabiegu kardiologicznym przeprowadzonym już w USA ten piłkarz całkowicie pozbył się problemów z sercem. W sumie polski futbol w tym sezonie reprezentować będzie w MLS pięciu zawodników. Dla porównania, Francja ma 12 graczy, Anglia 10, Hiszpania dziewięciu, Niemcy i Szwecja po siedmiu, a Holandia i Dania po sześciu. Obiektywnie rzecz oceniając, MLS jest dobrym miejscem do rozwoju dla młodych piłkarzy, a dla tych z Polski ponadto także atrakcyjnym pod względem zarobków. Przybyłko w Philadelphii Union w pierwszym sezonie otrzymywał 277 tysięcy dolarów, teraz będzie dostawał dwukrotnie wyższą gażę, bo ma kontrakt progresywny. Tytoń z kolei jako bramkarz FC Cincinnati zarabia 330 tysięcy dolarów, ale już Frankowski w Chicago Fire dostaje 661 tysięcy rocznej pensji, a w tym sezonie ta kwota wzrośnie, bo jego kontrakt także jest progresywny. Niezgoda w Portland Timbers także wedle nieoficjalnych informacji ma zarabiać około jednego miliona dolarów za sezon, co jest kwotą niemal czterokrotnie wyższą od tej, jaką płaciła mu Legia.
To spora różnica, lecz bynajmniej nie jest efektem gorszej kondycji finansowej stołecznego klubu, tylko raczej skutkiem chaotyczni prowadzonej w nim polityki płacowej. Skądinąd wiadomo przecież, że w kadrze Legii są zawodnicy zarabiający rocznie na tym poziomie, choćby 32-letni obrońca Artur Jędrzejczyk. Z punktu widzenia interesów klubu zdecydowanie bardziej opłacalnym interesem byłaby podwyżka gaży do takiego poziomu dla obiecującego 24-letniego napastnika, który po 20 kolejkach rundy jesiennej miał na koncie 14 goli i przewodził w klasyfikacji strzelców PKO Ekstraklasy, bo Legia ma szansę odzyskać w tym sezonie mistrzowski tytuł, a więc jej szefowie powinni już dzisiaj myśleć o budowie zespołu zdolnego do zakwalifikowania się do Ligi Mistrzów, bo takie osiągnięcie przyniosłoby o wiele większe zyski niż te 3,5 mln dolarów wzięte już teraz od Portland Timbers za Niezgodę. Nie trzeba też chyba dodawać, że ten piłkarz, jako król strzelców ekstraklasy i z występami w Champions League na koncie, pod koniec tego roku zyskałby znacznie na wartości. Gdyby wtedy przeszedł do MLS, dostałby tam wtedy status faktycznej gwiazdy, bo dzisiaj jest w Stanach Zjednoczonych piłkarzem anonimowym i na dorobku.
Nie puszczać Lewego za ocean
Nie ulega wątpliwości, że w tej chwili jedynym polskim piłkarzem, który za oceanem mógłby zrobić prawdziwą promocję polskiej piłce nożnej, jest Robert Lewandowski. Ona nawet jakiś czas temu wyraził ochotę na taką przeprowadzkę, ale odkąd przedłużył kontrakt z Bayernem Monachium do 2024 roku, jego nazwisko w kontekście występów w MLS przestało pojawiać się nawet w najbardziej niepoważnych medialnych spekulacjach. Co bynajmniej nie musi oznaczać, że temat definitywnie upadł. Lewandowski pod względem motorycznym jest wyjątkowym piłkarzem nie tylko jak na polskie realia i pod tym względem dorównuje nawet Cristiano Ronaldo, a pamiętajmy, że Portugalczyk, chociaż ma już 35 lat, wciąż regularnie strzela gole i bez trudu wytrzymuje maksymalne obciążenia meczowe. Polak ma teraz 31 lat, a gdy będzie wygasał jego obecny kontrakt z Bayernem, osiągnie obecny wiek Cristiano Ronaldo i można w ciemno założyć, że tak samo jak on nadal będzie zdolny do gry na najwyższym światowym poziomie.
Dla polskiego futbolu byłoby zdecydowanie korzystniej, gdyby wtedy „Lewy”, już po wypełnieniu kontraktu z Bayernem i jako wolny zawodnik, zamiast szukać szczęścia za oceanem jako gwiazdor MLS, wybrał opcję powrotu do polskiej ekstraklasy. A jeśli taki wariant zakończenia piłkarskiej kariery poważnie rozważa, a ponoć rozważa, to zważywszy na jego rozliczne interesy i rodzinne korzenie jedynym klubem, w którym z sensem mógłby zagrać, jest Legia Warszawa. Chociaż kiedyś nie poznano się tu na jego talencie, jego powrót na jeden czy dwa sezony zapewniłby Legii nie tylko światowy rozgłos, ale co ważniejsze – stworzyłby możliwości rozwoju o jakich dzisiaj włodarze na Łazienkowskiej mogą jedynie marzyć.
Pozyskanie Lewandowskiego, bynajmniej nie wyłącznie w roli zawodnika, powinno dla obecnie jedynego właściciela stołecznego klubu Dariusza Mioduskiego być najważniejszym celem strategicznym. Taki partner byłby dla niego bezcennym wsparciem. Dla niekwestionowanych korzyści wizerunkowych, sportowych i biznesowych jakie Legia mogłaby odnieść dzięki „Lewemu”, naprawdę warto podzielić nie tylko podzielić się z nim władzą w klubie, lecz nawet oddać ją w jego ręce.

Jan T. Kowalski

Poprzedni

48 godzin sport

Następny

Czeski kłopot Cracovii

Zostaw komentarz