
Europa ciągle zachowuje się tak, jakby wierzyła, że kolejnymi ustępstwami wobec Donalda Trumpa kupi sobie chwilę spokoju. Wynik jest odwrotny. Im bardziej Unia Europejska unika konfrontacji, tym bardziej administracja Trumpa traktuje ją jak biernego obserwatora, który ma zaakceptować decyzje zapadające gdzie indziej. Wojna w Ukrainie ujawnia to w sposób brutalny. Staje się testem nie tylko dla europejskiego bezpieczeństwa, ale przede wszystkim dla politycznego kręgosłupa Zachodu.
W ostatnich tygodniach Stany Zjednoczone prowadziły rozmowy z Rosją i wybranymi delegacjami europejskimi w trzech równoległych formatach, w Miami, Genewie i Abu Zabi. W żadnym z nich nie uczestniczyła Unia Europejska jako całość, a Polska stale jest pominięta, mimo że jest krajem granicznym i jednym z głównych filarów wsparcia dla Kijowa. Najpierw pojawia się robocza wersja amerykańsko rosyjska, później Europejczycy w trybie alarmowym próbują ją poprawiać, a Ukraińcy na bieżąco starają się ratować to, co jeszcze da się obronić.
Upokorzenie nie polega na tym, jak szczegółowy był ten plan, lecz na tym, w jaki sposób powstał. Według doniesień został przygotowany w wąskim gronie ludzi Trumpa, poza jakąkolwiek europejską konsultacją. Europa została pominięta od pierwszego szkicu, a jej stanowiska zaczęto uwzględniać dopiero wtedy, gdy dokument był już gotowy i trzeba było gasić polityczny pożar. Na tym właśnie polega problem, że Trump wciąż uznaje Europę za zbędną przy stole, a jego otoczenie zachowuje się tak, jakby europejskie państwa miały jedynie podpisać tekst napisany w Waszyngtonie.
I prawdą jest, że ostatnie dwa lata umacniają to przekonanie. Europa ustępuje w kwestii ceł, łagodzi stanowisko wobec cyfrowych gigantów, zwalnia w globalnej polityce podatkowej i osłabia własne ambicje energetyczne. Na zewnątrz wygląda to tak, jakby Unia głośno mówiła o „strategicznej autonomii”, a w praktyce reagowała tak, jakby bała się gniewu Waszyngtonu. Trump widzi tę słabość w czasie rzeczywistym. Korzysta z niej. I nadal traktuje Europę jak rozproszony zbiór interesów, które można pomijać, rozgrywać i ustawiać pod własną agendę.
Polska, wbrew zapewnieniom prezydenta Nawrockiego, który podobno ma świetny kontakt z Trumpem, nie ma w tym obrazie absolutnie żadnej uprzywilejowanej pozycji. Warszawa, która od dwóch lat wzmacnia obronę i realnie dźwiga koszty wojny, wciąż nie dostaje żadnych dokumentów dotyczących przyszłej architektury bezpieczeństwa regionu zanim trafią do mediów. Nie ma konsultacji. Nie ma telefonów. Nie ma sygnału, że głos państwa frontowego w ogóle kogokolwiek obchodzi.
Tymczasem Biały Dom konsultuje swój plan z Rosją wcześniej niż z jakimkolwiek europejskim sojusznikiem. To jest pełny obraz sytuacji, w której Polska, mimo że znajduje się na pierwszej linii zagrożenia, dowiaduje się o rozmowach decydujących o jej bezpieczeństwie z przecieków.
Polska zareagowała krytycznie i stanowczo, co trudno uznać za przesadę, bo pierwotny plan zakładał między innymi stacjonowanie w Polsce wyłącznie europejskich myśliwców, a więc – w praktyce – wyłączenie amerykańskiego komponentu odstraszania, dokładnie zgodnie z interesem Moskwy. To był sygnał, że w projekcie pisanym poza Europą i ponad naszymi głowami dopuszczalne jest osłabianie bezpieczeństwa państwa frontowego bez jakiejkolwiek konsultacji z Warszawą. Mimo to nawet taka reakcja nie zmienia faktu, że pozostajemy zakładnikami szerszej europejskiej słabości. Ani Warszawa, ani Berlin, ani Paryż nie są w stanie skutecznie przeciwstawić się Trumpowi, jeśli każde państwo działa osobno. Trump działa transakcyjnie, a podzielona Europa jest dla niego partnerem, którego nie trzeba pytać o zdanie.
Nikt w Polsce jeszcze nie mówi o zrywaniu sojuszu ze Stanami. NATO jest fundamentem naszego bezpieczeństwa i to się — na ten moment — nie zmienia. Ale ostatnie dni pokazują jasno, że nie możemy polegać wyłącznie na tym fundamencie, jeśli Europa nie zbuduje własnej zdolności do działania. Bez tego będziemy zawsze czekać na sygnał z Waszyngtonu — nawet w sprawach dotyczących naszego życia i naszej przyszłości.
Dlatego dziś debata musi wyjść poza Ukrainę. Europa potrzebuje własnej polityki bezpieczeństwa, własnych zdolności obronnych i własnej podmiotowości. Nie po to, by natychmiast zastępować NATO, lecz po to, by NATO miało europejski filar, który potrafi działać, kiedy Wuj Sam zza oceanu jest nieprzewidywalny. To oznacza konieczność powrotu do rozmów o europejskiej armii, zwiększenie wspólnych wydatków obronnych, budowę własnego przemysłu zbrojeniowego i stworzenie europejskich gwarancji bezpieczeństwa. To kosztuje, ale niemoc może kosztować jeszcze więcej.
Europa musi też bronić swoich interesów gospodarczych i politycznych. W cyfryzacji, gdzie amerykańskie platformy działają jak prywatne mocarstwa. W handlu, gdzie cła stały się dla Trumpa narzędziem politycznego szantażu. W prawie międzynarodowym, które jego administracja podważa, gdy tylko koliduje z jej interesami. I w polityce klimatycznej, gdzie Waszyngton co cztery lata wykonuje gwałtowny zwrot, zmuszając Europę do gaszenia pożarów, podczas gdy reszta świata – w tym Chiny – deklaruje stabilniejsze długofalowe cele niż Stany Zjednoczone.
Nie możemy pozwolić, by amerykańska nieprzewidywalność stała się wyznacznikiem jej polityki wobec Azji. Dla Unii współpraca z Chinami w sprawach klimatu, technologii i łańcuchów dostaw jest koniecznością, a nie ideologicznym wyborem. Pekin, niezależnie od zastrzeżeń, jest dziś bardziej konsekwentnym partnerem w globalnej zielonej transformacji niż USA pod rządami Trumpa. Tymczasem Waszyngton oczekuje od Europy automatycznego włączenia się w jego konfrontacyjny kurs wobec Chin, jakby nasze interesy miały być pochodną amerykańskich wyborów.
To nie jest antyamerykanizm. To realizm. Stany Zjednoczone pod Trumpem nie są przewidywalnym gwarantem światowego ładu i nie będą nim tylko dlatego, że Europa tego potrzebuje. Ten proces jest strukturalny i nie zniknie po jednym cyklu wyborczym. Europa może czekać, aż w Waszyngtonie zmieni się pogoda, ale każdy taki okres oczekiwania kończył się do tej pory tym samym, czyli kolejnym „o nas bez nas”.
Polska w tej sytuacji nie jest bezsilna, ale jej siła istnieje tylko jako część silnej Europy. Jesteśmy państwem granicznym, najlepiej rozumiemy rosyjskie zagrożenie i mamy pełne prawo oczekiwać, że decyzje dotyczące przyszłości kontynentu nie będą zapadać ponad naszymi głowami. Żeby to prawo miało realną wartość, Europa musi odzyskać jedność, ambicję i odwagę. Bo tylko razem możemy zakończyć epokę ustępstw wobec Trumpa.
Europa stoi przed wyborem. Albo zacznie działać jak podmiot, który rozumie, że w świecie rosnącej rywalizacji liczą się ci, którzy potrafią bronić własnych interesów. Albo odda decyzje o swojej przyszłości tym, którzy zasiadają przy stole bez niej.









