17 maja 2025

loader

Zatrudniamy prezydenta

Ilustracja

W konstytucji USA jest fraza, którą wykorzystał Lech Wałęsa w czasie swego pierwszego pobytu w Stanach i przemówienia w Kongresie. Ta fraza to „My Naród”

To prawda, że Naród jest gospodarzem każdego kraju i utworzonego w nim państwa. Kraj może być podbity i okupowany, ale uprawnienia Narodu nie zanikają. Z upływem czasu można je wprawdzie zniwelować, ale to musi trwać wiele lat, a nawet wieków.

Nie piszę tego dlatego, aby podsycać dumę z naszego zachowania w czasie rozbiorów i naśladować Rejtana drącego koszulę w patriotycznym amoku. Jestem słaby psychicznie i ulegam modzie pierwotnego kapitalizmu, bo uważam, że „my naród” zatrudniamy na wysokich szczeblach władzy naszych reprezentantów, płacimy im godnie, albo czasem stwarzamy możliwości dorabiania, zgodnego, a niekiedy niezgodnego, z prawem.

Zamiast rozmowy kwalifikacyjnej

Wydaje mi się, że jako jedna trzydziestoośmiomilionowa część naszego narodu mam prawo określić wymagania, jakich naród powinien oczekiwać od potencjalnie wybranego kandydata na każde wysokie stanowisko reprezentujące państwo, a więc także na stanowisko prezydenta. Wprawdzie naród wybierze Go w wyniku wolnych wyborów, ale nie znam przykładu politycznej dziewiczości chętnych do zajmowania takiego fotela. Zawsze i wszędzie jakaś grupa członków narodu go „hoduje” nasycając swoimi poglądami. Jak już jest politycznie ukształtowany i ma wiele innych cech pozytywnych i ambicję, zgłasza się go jako kandydata na to stanowisko.

Dlatego też nie w pełni zgadzam się z politycznym uproszczeniem, że prezydent „musi” być w swoich poglądach całkowicie niezależny. Ma być człowiekiem mądrym i kwestionować takie poglądy swojej „bazy wyborczej”, które uważa za niesłuszne lub wręcz szkodliwe. Ale nie powinno się oczekiwać, że stanie się nagle totalną opozycją w stosunku do tej bazy. Takie postępowanie przeciętny wyborca mógłby uważać za nieprawdziwe i nieuczciwe.

Dlatego też zastosowana przez naszą prawicę koncepcja popierania Karola Nawrockiego jako kandydata „obywatelskiego”, rzekomo pozbawionego wyborczej bazy, jest dla mnie od początku bezsensowna. Bo nawet gdyby przyjąć, że zgłasza Go grupa obywateli niezarejestrowana ani jako partia, ani stowarzyszenie, to właśnie ta grupa i jej poglądy są jego bazą.

Przesiadam się na krzesło wspólnika Narodu i patrząc wnikliwie w widoczne na fotografiach oczy zgłaszających się kandydatów, analizuję ich przydatność, która ma uzasadnić mój wybór.

Wiedza kolacyjna

Jak zwykle w poważnych rozważaniach zaczynam od ogólnego wykształcenia.

Nie mam wątpliwości, że kandydat na to stanowisko powinien mieć tzw. wykształcenie wyższe – czyli ukończone wyższe studia pomaturalne. Jest pożądane, ale nie najważniejsze, aby te studia dały mu udokumentowany tytuł magistra. Ale mogą się także ograniczyć do licencjatu i pozwolić na dalsze studia i uzyskanie stopnia naukowego doktora, doktora habilitowanego, profesora. Ważne jest natomiast – przynajmniej moim zdaniem – co studiował i z czego stał się specjalistą. W tzw. wykształceniu ogólnym są ogromne różnice. Magister filozofii ma zupełnie inny zakres wiedzy od magistra inżynierii mechanika, magistra pedagogiki…, nie wspominając nawet o – przykładowo – magistrze farmacji. To, że wszyscy mieli maturę, wcale nie oznacza, że wszyscy mają podobną wiedzę o literaturze, malarstwie, geografii, elektronice czy astrofizyce.

Prezydent w swoich kontaktach krajowych i międzynarodowych musi czasem podejmować lub „włączać się w rozmowy na różne tematy, niemające bezpośredniego związku z polityką i jego prywatnymi zainteresowaniami. W tym bloku kwalifikacyjnym głosowałbym więc na tego, który nie „ucieka” od żadnego tematu, coś o nim wie, coś czytał lub słyszał. Jeden z moich dawno nieżyjących profesorów nazywał to „wiedzą kolacyjną”. Bo człowiek wyposażony w spory pakiet tej wiedzy błyszczał na „proszonych kolacjach”, imponował paniom, łatwiej znajdował życzliwych przyjaciół.

Pożądany poliglota

Uzupełnieniem ogólnego wykształcenia we współczesnym świecie jest znajomość języka lub języków poza językiem ojczystym. Nie chcę być złośliwy, ale – niestety – znajomość ojczystego u wielu osób też wymaga doszlifowania.

W obecnym wyścigu do prezydenckiego fotela wszyscy kandydaci mają przynajmniej „szkolną” znajomość drugiego języka, najczęściej angielskiego, czasem niemieckiego, hiszpańskiego i rosyjskiego. Są tacy, którzy chwalą się opanowaniem dwóch, a nawet trzech języków obcych. Rekord w tej kategorii kwalifikacyjnej, niezwykle ważnej na prezydenckim fotelu, należy jednak do Rafała Trzaskowskiego. Ten kandydat zapewnia, że potrafi czynnie korzystać z pięciu obcych języków. Różnymi drogami udało mi się sprawdzić tę informację. Jest prawdziwa.

W tym miejscu rozważań kwalifikacyjnych związanych z poszukiwaniem najlepszego kandydata na posadę prezydenta znaczna część żeńskiej populacji naszych wyborców zamrugałaby zalotnie powiekami i zadała dodatkowe pytanie. No dobrze — są tacy, którzy mają rozległą wiedzę ogólną, potrafią porozmawiać w kilku językach — ale czy ich wygląd budzi sympatię, albo nawet chęć zróżnicowanych kontaktów?

Wbrew pozorom odpowiedź na takie pytanie wcale nie jest łatwa. De gustibus – jednym podobają się bruneci, innym blondyni, jednym wysportowani i muskularni, innym nieśmiali i oczekujący pomocy. W końcu jedni oczekują na tej posadzie osoby łagodnej, przystępnej i uśmiechniętej, a inni władczej, zdecydowanej, a nawet groźnej.

Ta pozycja kwalifikacyjna przy każdym wyborze kandydata do odpowiedzialnej pracy wymagającej licznych kontaktów, budzi więc wiele trudności. Każda osoba oceniając może mieć inne upodobania tym samym inaczej oceniać przydatność kandydata. Na placu boju otwartym w tym tekście muszę więc zaserwować tylko własną ocenę. Dobrze, że wychodząc z domu spotkałem jednego z moich doradców, nurka śmietnikowego, o którym w moich tekstach kilkakrotnie wspominałem. Powiedział mi, że jego kobieta (nigdy nie mówi „żona”) i jej koleżanki uznają za najbardziej sympatycznych wśród zgłoszonych w Polsce kandydatów Panów Hołownię i Krzaklewskiego. Ale jednocześnie krytycznie oceniają celowość startu Pana Hołowni i jego nadmierną (ich zdaniem) pewność siebie.

W moim scenariuszu kwalifikacyjnym została jeszcze jedna pozycja.

Odwaga

Jak widać nazwałem ją „odwaga”. Obywatel zajmujący stanowisko prezydenta państwa musi być człowiekiem bardzo rozważnym, ale i odważnym. Musi podejmować wiele decyzji, które nie wszystkim się podobają, a niektórzy mogą je uważać za wręcz szkodliwe dla państwa. Obywatele tworzący rząd powinni go szanować, ale nie muszą go kochać. Dlatego też różnice zdań między prezydentami i rządami są w wielu krajach traktowane jako stały element demokracji i „wylęgarnia” prawdziwych, lub pozornych, uczuć patriotyzmu.

Podsumujmy. Z moich syntetycznych i (jak zwykle) słabo uporządkowanych przedwyborczych myśli wynika, że do pożądanego przeze mnie obrazu prezydenta Polski, z grupy walczących kandydatów i kandydatek, najbardziej mi odpowiada Rafał Trzaskowski. Popełniam tu rażący nietakt, bo czuję się człowiekiem lewicy i powinienem popierać jednego (a raczej jedną) z jej kandydatów. Smutna prawda jest jednak taka, że w tej obecnej grze nie mamy szans na realne zwycięstwo. A wybór prezydenta ma wprawdzie także symboliczne znaczenie, ale jest przede wszystkim elementem tworzenia struktury władzy, w której zresztą lewica obecnie (skromnie, ale jednak) uczestniczy.

Tadeusz Wojciechowski

(ur. 25 lipca 1925 w Warszawie) – polski ekonomista, menedżer i działacz państwowy, doktor habilitowany nauk ekonomicznych, profesor zwyczajny, specjalizujący się w zakresie marketingu i ekonomiki przedsiębiorstw. Powstaniec warszawski i uczestnik II wojny światowej, podsekretarz stanu w Urzędzie Gospodarki Materiałowej (1976–1982). Pełnił funkcję rektora Wyższej Szkoły Zarządzania i Prawa im. Heleny Chodkowskiej. https://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Wojciechowski_(ekonomista)

Poprzedni

Brytyjski duopol chwieje się w posadach

Następny

Paryż płonie